Najnowsza premiera Studia według tekstu Carstena Brandaua robi wrażenie spektaklu, który reżyser chce popsuć od samego początku – również dlatego, że z premedytacją zaczyna opowieść od końca. Takie są rozkosze obcowania z tak zwanym teatrem postdramatycznym. Czasami udaje mu się zaproponować zamiast akcji wielkie emocje. Nuda produkowana przez Libera z pewnością się do nich nie zalicza.
Reżyser miał prawo pomyśleć, że oparta na faktach historia związku Aishy (Lena Frankiewicz) ze Ziadem (Marcin Bossak), terrorystą, który zaatakował World Trade Center, mało kogo zaskoczy. Znamy ją wszyscy. Liber mógł nam jednak oszczędzić wywieszania na ścianie Malarni spisu trzynastu feralnych części spektaklu. Nie byłoby przynajmniej wiadomo, jakie będą etapy naszej męki.
Postdramatyczność utworu wykonywanego z towarzyszeniem dwóch śpiewających na żywo muzyków Liber akcentuje wypowiadanymi przez aktorów, wplatanymi w monologi i dialogi, komendami: „pauza", a jak się znudzi „pauza" – „cięcie". Najlepszy byłby „koniec" i to już na samym początku, ponieważ mało jest takich pauz albo cięć, po których dzieje się coś godnego uwagi.
Oczywiście kategoria ta jest pewnie dla nowoczesnego reżysera aż nadto staromodna, by skorzystał z szansy, którą daje widzom. Efekt jest taki, że nudzą nas różnego rodzaju performansy z użyciem mikrofonów. Aktorzy krzyczą, mruczą, mantrują. Schemat.
Przed teatralną mielizną nie ratuje nas tekst Carstena Brandaua. Jest banalny jak zło terrorystów. Pewnie nie było ważne dla autora, by pogłębić naszą wiedzę na temat relacji Ziada i Aishy. Jest takie domniemanie, bo nic w tej kwestii się nie zdarza. Żaden recenzent nie będzie miał kłopotu z zachowaniem w tajemnicy czegokolwiek. Po krótkim epizodzie hedonistycznego życia Ziad się zmienił, wypominał Aishy, że usunęła dziecko. Zaczął do niej mówić w enigmatyczny sposób. Widzowie wiedzą, o co mu chodziło: planował samobójczą akcję. Ach, gdyby Aisha się domyśliła, może zadzwoniłaby na policję!