Miał długą owację. Wycieńczony długo walczył ze słabością, by się podnieść i ukłonić. Więziło go schorowane ciało. Siedząc unieruchomiony w swoim fotelu, w mieszkaniu przy Narbutta w Warszawie, mówił tak, jakby chciał je przekonać do jeszcze jednego wysiłku. Imponował pamięcią
– Powinienem wyreżyserować jeszcze „Dziady”. Mógłbym to zrobić, nie ruszając się z fotela. Tak mi się zdaję. Myślę, że znam się trochę na materii słowa – i przeciągał je charakterystycznie dla siebie, podczas gdy oczy wibrowały psotnie, chłopięco, z przekorą.
Pokłutymi po kroplówkach dłońmi sięgał po papierosy, które palił z niemalejącym apetytem. Cieszył się z filmu nakręconego przez syna Jana, z udziałem jego i przyjaciela Tadeusza Konwickiego. I było mu zarazem przykro, że „Słońce i cień” puszczono w nocy. Oburzał się, że osoby decydujące w telewizji publicznej o sprawach kultury robią wszystko, by wycofywać z anteny to, co ma wartość, i zrobić ze społeczeństwa półidiotów.
Wbrew częstym wizytom w szpitalu, wszyscy wierzyli, że „Dziady” reżyserowane przez telefon powstaną, Holoubek powróci do dyrektorskiego gabinetu w Ateneum, a przy drzwiach znowu otoczy go wianuszek aktorów. Przy nowych pieprznych anegdotach będzie wybuchał śmiech. Że będzie znowu królował przy czytelnikowskim stoliku czy u Bliklego. Latem zaś w jurackiej Bryzie, gdzie uwielbiał obchodzić imieniny i grać w brydża.
W nową rzeczywistość wchodził z trudem. Naszego naczelnego Dariusza Fikusa nawiedził, by zaprotestować przeciwko recenzji, które, jego zdaniem, naruszały prywatność aktora argumentami ad personam. Oddzielał życie od sceny i żądał tego od innych. Z czasem nabrał dystansu także do nowego teatru. Poszedł do Rozmaitości, ale podkreślał, że teatr jest od oglądania, a nie podglądania.