Rz: Dlaczego tak bardzo zależy panu na własnym teatrze?
EMILIAN KAMIŃSKI: Z wielu powodów. Przede wszystkim tak zaplanowałem dalszą część swojego życia. A przecież jestem w końcu nie tylko aktorem, ale także reżyseruję, produkuję i piszę sztuki, bywam menedżerem. Budowałem domy. A teraz buduję teatr. Pięć lat to trwa, rzeczywiście długo. Ale co człowieka nie zabije, to go wzmocni. I tak jest też ze mną. Na szczęście nie muszę sam się wszystkim zajmować, bo mam grupę ludzi, która mi pomaga. Nie chcę być sam. Jestem bardzo towarzyskie zwierzę i taki teatr towarzyski chcę zrobić — oczywiście teatr dla ludzi, nie dla zwierząt. Dlatego bardzo zwracam uwagę, jakie są relacje między ludźmi, którzy mają ze mną pracować. Nasz teatr nie tylko mieści się w kamienicy, ale i tak samo nazywa. A to oznacza dom, miejsce, w którym dzielimy ze sobą życie. Jeżeli ktoś nie nadaje się do naszej grupy — to jest w tym wypadku ważniejsze nawet niż jego umiejętności — musimy się rozstać. Bo najważniejsze jest życie w dobrej komitywie. I powinno to dotyczyć także aktorów i widzów, którzy się u mnie pojawią. Tu nie każdy widz wejdzie, wejdzie tylko „swój” (śmiech).
Nie satysfakcjonuje pana angaż w Teatrze Narodowym?
Zostałem zaangażowany w sposób uroczysty w 1998 r. Byłem wśród 19 wybranych aktorów, czułem się bardzo wyróżniony. Ale nie przełożyło się to na oszałamiające propozycje. Raczej grywam tam role drugoplanowe.
Czyli jest pan głodny grania?