Narodziny podejrzanego widza

Aktorzy bydgoskiego teatru doskonale wiedzą, kiedy przypierdolić, a kiedy wtopić się w tło.

Publikacja: 02.12.2012 18:00

Narodziny podejrzanego widza

Foto: Fotorzepa, Artur Kot Artur Kot

Version:1.0 StartHTML:0000000105 EndHTML:0000010985 StartFragment:0000002331 EndFragment:0000010949

Odkąd kilkanaście lat temu wychodziłem w Wydziale Agitacji i Propagandy, zwanym w skrócie i pieszczotliwie Agitpropem, skromną posadkę Tajnego Radcy ds. Upadku Teatru Środka i związaną z tym całkiem przyzwoitą pensyjkę, nieustannie słyszę od starszych i bardziej doświadczonych towarzyszy, żeby nie przesadzać z propagowaniem wśród ludu sztuki nadmiernie ambitnej. Teatr dla prekariatu, tfu, proletariatu – mawiają – powinien być prosty i melodyjny jak szczanie. Wystarczą śpiewogry, obrazy historyczne, sielanki oraz krotochwile do śmiechu i figli, bo taki właśnie nieskomplikowany jest nasz słowiański gmin. Z szacunku dla wieku i zwierzchnictwa nie śmiem polemizować, ale doświadczenie pokazuje co innego. Im bardziej artysta próbuje dostosować dzieło do swoich wyobrażeń na temat prostego człowieka, tym trudniej mu z nim nawiązać kontakt. Lud już się zorientował, że jeśli chce mieć ubaw po pachy, trzeba walić jak w dym: na 6. Piętro, do Kamienicy, do Polonii, do Komedii, do Capitolu, do Kwadratu. Od teatrów artystycznych oczekuje czegoś innego: refleksji, których nie znajdzie w mediach, postawy krytycznej, odrobiny podniosłej nudy, a nawet – bolesnego plasknięcia w pysk. Bo naprawdę nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego na eksperymentalnych, rozwichrzonych formalnie i myślowo spektaklach Strzępki/Demirskiego, Zadary, Klaty czy Kleczewskiej sale są pełne, a te skrojone pod gusta pospolite cieszą się popularnością umiarkowaną.

„Ślub" Gombrowicza w reż. Pawła Wodzińskiego w Teatrze Polskim w Bydgoszczy jest kolejnym tego dowodem. To dwie i pół godziny teatru trudnego, momentami nużącego i monotonnego, czasami wręcz niezrozumiałego. A tu pełna widownia dużej sceny w środku tygodnia twardo siedzi, rozkminia na wszystkie strony, wyłapuje aluzje, a na koniec jeszcze funduje artystom owację. Nie korzystniej byłoby jakiś taniec z gwiazdami zobaczyć? Pizzę z kebabem i ketchupem do domu zamówić? Popić promocyjnym browarkiem 0,5 l za 0,99 zł? Co to – Kiepskich i Wojewódzkich już w telewizji zabrakło? W Bydgoszczy, jak w wielu innych nowoczesnych polskich teatrach, jakiś widz zupełnie dotąd nierozpoznany się pojawia i burzy ustalenia, pozostawione w archiwach przez towarzyszy, którzy Agitprop już opuścili i siedzą teraz w KC. Nie wiecie, o co grubemu chodzi, co to ten jakiś kace? Spytajcie wujów i dziadków, bo to jest problem starszych panów, którzy teatr postanowili wam ustawić.

Paweł Wodziński to typ szczególny. Z wykształcenia aktor i reżyser, ale przez lata poświęcał się wyłącznie scenografii. A także przez dłuższą chwilę – dyrektorowaniu, gdy wraz z Pawłem Łysakiem prowadzili legendarne już dziś sezony w Teatrze Polskim w Poznaniu. Do reżyserii powrócił, by przetrzepać polską klasykę, za którą ostatnio mało kto się bierze. Tak powstały spektakle: „Krasiński. Nie-boska komedia. Instalacja teatralna", „Słowacki. 5 dramatów. Rekonstrukcja historyczna", „Mickiewicz. Dziady. Performance". Teraz dołącza do nich Gombrowicz. Za każdym razem Wodziński stosuje podobną metodę: utwór obciążony tradycją sceniczną i lekturową wrzuca w nowy kontekst. „Nie-boską" opowiedział jak instalację z zakresu sztuki współczesnej, „Ślub" z kolei wstawił w multimedialny kontener, który znamy z twórczości Franka Castorfa i innych niemieckich reżyserów przełomu wieków. Dzięki temu polskie prowincjonalne problemy z formą nabierają znaczenia uniwersalnego. Ustanawianie siebie i zakresu swojej władzy poprzez patriarchalny i pusty gest brzmi oto w sposób groźny dla wszystkich wzgardzonych i poniżonych w Unii Europejskiej i na świecie.

Do tego dołączyć trzeba nowoczesną robotę bydgoskich aktorów, którzy precyzyjnie artykułują założenia inscenizacji, zachowując jednocześnie swoją indywidualność. Wiedzą, kiedy przypierdolić, wiedzą, kiedy wtopić się w tło. Beata Bandurska, Karolina Adamczyk, Marcin Czachor, Michał Jarmicki, Mateusz Lasowski, Maciej Pesta – to obsada marzeń. Zresztą, co ja będę język strzępił. Mike Urbaniak kilka tygodni temu w „Przekroju" objawił już światu, że Teatr Polski w Bydgoszczy to najciekawszy dziś teatr pośród naszych pszenno-buraczanych łanów. A ja nie mogę się nie zgodzić ze stanowiskiem wypracowanym na egzekutywie naszej komórki Agitpropu. W końcu tow. Urbaniak pisze teksty i czyści broń przy sąsiednim biurku.

Autor jest teatrologiem, szefem Instytutu Teatralnego, smakoszem, autorem barwnych recenzji kulinarnych. U nas pisze o premierach teatralnych.

Więcej o spektaklu „Ślub" w reż. Pawła Wodzińskiego w programie „Wszystko o kulturze" (TVP2, 9.12, godz. 23.35).

Version:1.0 StartHTML:0000000105 EndHTML:0000010985 StartFragment:0000002331 EndFragment:0000010949

Odkąd kilkanaście lat temu wychodziłem w Wydziale Agitacji i Propagandy, zwanym w skrócie i pieszczotliwie Agitpropem, skromną posadkę Tajnego Radcy ds. Upadku Teatru Środka i związaną z tym całkiem przyzwoitą pensyjkę, nieustannie słyszę od starszych i bardziej doświadczonych towarzyszy, żeby nie przesadzać z propagowaniem wśród ludu sztuki nadmiernie ambitnej. Teatr dla prekariatu, tfu, proletariatu – mawiają – powinien być prosty i melodyjny jak szczanie. Wystarczą śpiewogry, obrazy historyczne, sielanki oraz krotochwile do śmiechu i figli, bo taki właśnie nieskomplikowany jest nasz słowiański gmin. Z szacunku dla wieku i zwierzchnictwa nie śmiem polemizować, ale doświadczenie pokazuje co innego. Im bardziej artysta próbuje dostosować dzieło do swoich wyobrażeń na temat prostego człowieka, tym trudniej mu z nim nawiązać kontakt. Lud już się zorientował, że jeśli chce mieć ubaw po pachy, trzeba walić jak w dym: na 6. Piętro, do Kamienicy, do Polonii, do Komedii, do Capitolu, do Kwadratu. Od teatrów artystycznych oczekuje czegoś innego: refleksji, których nie znajdzie w mediach, postawy krytycznej, odrobiny podniosłej nudy, a nawet – bolesnego plasknięcia w pysk. Bo naprawdę nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego na eksperymentalnych, rozwichrzonych formalnie i myślowo spektaklach Strzępki/Demirskiego, Zadary, Klaty czy Kleczewskiej sale są pełne, a te skrojone pod gusta pospolite cieszą się popularnością umiarkowaną.

Teatr
„Ziemia obiecana": co powiedzą Kleczewska, Głuchowski i Klata o dzisiejszej sytuacji?
Teatr
Czy Urząd Świętokrzyskiego planuje przetarg na teatr w Kielcach?
Teatr
Co będzie, gdy wejdą Ruscy i zaczną się rozbiory? Nowa sztuka Szczepana Twardocha
Teatr
Historia mężczyzny bez ręki, którą obcięło ISIS
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Teatr
Nie żyje Ewa Dałkowska. Była artystką ponad podziałami