Dawno nie zdarzyło się w Operze Narodowej, by po podniesieniu kurtyny publiczność nagrodziła oklaskami same dekoracje. Na „Casanovie w Warszawie" tak przyjęto w II akcie gęsty las i karocę – wszystko niemal jak prawdziwe. Widać są widzowie, którym nie wystarcza wszechwładna minimalistyczna scenografia współczesna i garnitury zamiast stylowych strojów z epoki.
Pod tym względem „Casanova w Warszawie" daje im pełnię szczęścia. Włoch Gianni Quaranta zaprojektował każdy obraz z przepychem, niczym w słynnym filmie „Farinelli: ostatni kastrat", do którego stworzył scenografię. Tu zaś znakomitym pomysłem okazało się zwłaszcza odtworzenie z tyłu sceny lóż teatru z czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego, co nadało charakter całemu widowisku.
Włoski scenograf dodał jednak do tego mnóstwo detali, a gadżety i pomysły kolorystyczne kostiumów przytłaczały często to, co w balecie najważniejsze: choreografię. Dopiero gdy tancerze pojawiają się na tle opuszczonej czarnej kurtyny, łatwiej dostrzec, że Krzysztof Pastor podjął ciekawą grę z konwencją klasyczną. Zrobił widowisko tradycyjne, ale różnorodne w nastroju i żywe.
Wszystkie taneczne popisy zostały wplecione w akcję. Każde z licznych pas de deux, w których bierze udział Casanova, jest inne, bo za każdym razem oddaje charakter partnerki – kolejnej warszawskiej zdobyczy uwodziciela.
Dynamiczne są tańce męskie, choćby pojedynek Casanovy z Branickim, a o różnorodności choreograficznych pomysłów świadczą finały obu aktów i zarazem najlepsze fragmenty spektaklu. Pierwszy jest komediowo-erotyczny z zabawnymi perypetiami łóżkowymi. W drugim – poetyckim i nastrojowym – Krzysztof Pastor w oryginalny sposób nawiązuje do XIX-wiecznych tzw. białych baletów.