W Rangunie - dawnej stolicy kraju - siły bezpieczeństwa otworzyły ogień do kilku tysięcy demonstrantów. Tłum się wycofał, ale na ulicypozostały ciała dziewięciu osób. Wśród nich - co widać na zdjęciach - był japoński fotoreporter, który pracował dla agencji APF News. 50-letni Kenji Nagai umierał, a obok niego obojętnie przechodzili żołnierze. Japonia złożyła protest i domaga się dochodzenia. Ale podobnie jak inne kraje utrzymujące dobre stosunki z Birmą władze w Tokio wyjątkowo powściągliwie zareagowały na krwawe tłumienie demonstracji. - Jest mi wstyd za zachowanie Japonii. To nie pora na dyplomatyczne apele o opanowanie. Ale takich państw, które uważają, że łagodna dyplomacja wobec Birmy będzie skuteczniejsza niż sankcje, jest więcej - mówi "Rz" Jeffrey Kingston, politolog z Temple University w Tokio. Dzień wcześniej siły bezpieczeństwa również strzelały do ludzi na ulicach Rangunu. Zdaniem opozycji zginęło wtedy pięć osób. Buddyjscy mnisi, którzy cieszą się w Birmie ogromnym szacunkiem, stanęli na czele protestów, kiedy rząd ogłosił drastyczne podwyżki cen paliw. W czwartek o świcie armia wtargnęła do kilku klasztorów. Mnichów bito, a potem wywożono ciężarówkami w nieznanym kierunku.