To miasto rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy“. Tylko że w nowoczesnym stylu. Zamiast strzelistych minaretów i misternie inkrustowanych wież pałaców kalifa w niebo wystrzeliwują stupiętrowe drapacze chmur. Zamiast karawan wielbłądów ulicami pędzi nieprzerwany ciąg srebrnych jaguarów i rolls-royce’ów.
O tym, że to Zjednoczone Emiraty Arabskie, a nie Kalifornia, przypominają przechodnie. Mężczyźni w tradycyjnych zwiewnych szatach i nakryciach głowy beduinów. Kobiety w zakrywających ciało czadorach. Przez wąską szparę widać tylko oczy. A i to nie zawsze, ponieważ wiele z nich nosi jeszcze ciemne okulary.
Dubaj uderza przepychem i bogactwem. Ociekające złotem sklepy, ekskluzywne markowe butiki, pięciogwiazdkowe hotele, luksusowe apartamentowce. Wszędzie rzuca się w oczy budowlana gigantomania. Najwyższy na świecie wieżowiec, największe centrum handlowe i ogromne sztuczne wyspy.
Miasto tętni życiem. Ryk samochodowych silników i klaksonów, gwar rozmów i dobiegająca zewsząd głośna arabska muzyka. Portowe syreny, lądujące na dachach prywatne helikoptery i startujące co chwila odrzutowce. – Świat uważa Arabów za nieudaczników i leni. Ale jak pan widzi, jest w wielkim błędzie – mówi spotkany w hotelowym lobby biznesmen. – Recepta na nasz sukces jest prosta i uniwersalna. To wolny rynek. Przepraszam na chwilę... – wyciąga z kieszeni złoconą Nokię. Na grubym palcu błyszczy ciężki sygnet z diamentem.
Mieszkańcy Dubaju – w przeciwieństwie do pogrążonych w marazmie pobratymców z Gazy, Trypolisu czy Damaszku – świetnie sobie radzą na globalnym rynku. Do emiratu przybywa więcej turystów niż do Indii, a inwestowany tu kapitał jest większy niż w przypadku wielu państw europejskich.