Półtora roku temu kubański przywódca przeszedł ciężką operację, wycofał się z życia politycznego i – tymczasowo – przekazał rządy bratu. Jeszcze pół roku temu mówiło się, że jest umierający. Przed miesiącem oświadczył, że nie zamierza się kurczowo trzymać stanowiska. Dziesięć dni później 81-letni dyktator zmienił zdanie i oznajmił, że jednak czuje się zbyt młodo, by dać za wygraną. A kilka dni temu pokazał się w telewizji, by Kubańczycy mogli zobaczyć, że wprawdzie wygląda kiepsko, ale porusza się o własnych siłach i wciąż jest w stanie gawędzić godzinami.

Wybory 614-osobowego Zgromadzenia Narodowego Władzy Ludowej to starannie wyreżyserowane przedstawienie z udziałem 8,3 mln statystów. Kandydatów jest tylu, ile mandatów. Połowę wyznaczają rady miast, resztę jedyny związek zawodowy na Kubie i inne reżimowe organizacje.

Deputowani do 5 marca mają wyłonić ze swego grona 31-osobową Radę Państwa. Wybierze ona szefa państwa, który stanie na czele rządu i armii. Wszystkie te funkcje pełni Fidel Castro, który jest też pierwszym sekretarzem partii. Na czas rekonwalescencji wodza cały pakiet przejął jego o pięć lat młodszy brat Raul.

Wybory na Kubie na ogół nie budzą emocji. Kandydaci nie prowadzą kampanii, w miejscach publicznych wywieszane są reklamujące ich laurki. Potem odbywa się plebiscyt o z góry znanym wyniku. Mimo przedłużającej się nieobecności Castro nikt nie spodziewał się, że niedzielne wybory będą odbiegały od normy. Nieznane były tylko zamiary dyktatora. Tych, którzy łudzili się, że wreszcie sobie odpuści i zadowoli się drukowaniem dywagacji w „Granmie“, spotkał zawód, gdy podano, że ubiega się o mandat. Czy szykuje się do wielkiego powrotu? A jeśli tak, to czy znów zagarnie całą władzę, czy nagrodzi którymś ze stanowisk za wierną służbę swego brata? Przez półtora roku Raul Castro niczego na Kubie nie zmienił. Przebąkiwał o potrzebie reform, ale każdą decyzję biegł konsultować z Fidelem. Pewnie będzie tak nadal, bez względu na to, w jakim charakterze wróci na scenę Fidel Castro.