Niewykluczone, że dzięki mojemu poprzedniemu tekstowi [„Jak Donald Tusk przegrał Ukrainę” – „Rz” z 29 stycznia 2008] nieopatrznie znalazłem się na wspomnianym podwórku, czyli że zrobiłem błąd, naruszając zasady neutralnego obserwatora tegorocznych polskich zimowych igrzysk politycznych.Przypuszczam, że chodzi o politykę szefa rządu RP. Przyznaję się pokornie, że przekroczyłem moje kompetencje widza, ale nie uczestnika wspomnianych igrzysk.

Premiera za nietakt serdecznie przepraszam; niech winę za to przypisze mojemu mimo podeszłego wieku nieokiełznanemu temperamentowi.Dobrze, że w dniu, w którym ukazał się mój tekst, minister Radosław Sikorski na chybcika załatał dziurę w popsutych stosunkach polsko-ukraińskich. Ale tych dziur jest tyle, że nie wiadomo, od czego zaczynać. Dawniej wszystko zależało od prezydentów Polski i Ukrainy.

Mieli swoje komitety, często się spotykali, potem ogłaszali komunikaty, że wszystko w porządku. A społeczeństwa albo im wierzyły, albo się tymi sprawami nie interesowały.I nie zważając na ostatnie zaszłości, za które lwia część winy spada na biurokrację polską, trzeba pomyśleć, co zrobić, aby obejść skutki umowy z Schengen.

Jakie struktury zbudować, aby Polska i Ukraina sprostały regionalnym, kontynentalnym i globalnym wyznaniom. Należy się nad tym zastanowić wraz z naszymi sojusznikami. Utworzyć odpowiednie gremia rzeczoznawców, opracować koncepcje, a po uchwaleniu przedstawić je naszym parlamentom do zatwierdzenia.

Utworzone niedawno Międzynarodowe Stowarzyszenie im. Jerzego Giedroycia czuje się, w myśl kontynuacji dzieła tego wielkiego męża stanu, zobowiązane do podjęcia inicjatyw.Dzisiejsze polskie potyczki wewnętrzne są – w obliczu zadań, przed którymi stoją nasze państwa – śmieszne i niepotrzebne. Nie ma po obu stronach naszej wspólnej granicy ani mędrców, ani proroków. I musimy się oprzeć na wskazaniach naszych poprzedników idei budowania polsko-ukraińskiej współpracy i przymierza według zasad równości i wolności.