O senator Clinton mówi się różnie, ale co do jednego wszyscy są zgodni: to prawdziwy fighter. Amerykanie cenią nieustępliwość i walkę do końca wbrew przeciwnościom losu. Ale cenią też ludzi, którzy wiedzą, kiedy przestać.

Po ogłoszeniu wyników z Pensylwanii jeden z najpopularniejszych liberalnych portali politycznych w Ameryce Huffington Post zamieścił u góry strony wielki nagłówek: „Zwycięzcą został: John McCain”. Tak uważa coraz więcej demokratów. Są zaniepokojeni wizją podzielonej partii, tym, że republikański kandydat John McCain z satysfakcją przygląda się bratobójczej walce, by jesienią spokojnie dobić osłabionego kandydata. Obawiają się tego też ludzie ze sztabu Hillary, nie zamierzają jednak składać broni.

By zniwelować przewagę w delegatach, jaką uzyskał Barack Obama, Clinton potrzebowała miażdżących zwycięstw w starciach w wielkich stanach dysponujących wielką liczbą delegatów – Teksasie, Ohio i Pensylwanii. Była pierwsza dama wygrała wszystkie trzy pojedynki, ale niespektakularnie. Wiadomo już, że Obama zakończy kampanię z przewagą w delegatach zwyczajnych. Pani Clinton została tylko jedna, wąska i kręta ścieżka do nominacji: możliwie jak najbardziej zmniejszyć stratę do Obamy i przekonać znaczącą większość superdelegatów, że jej rywal nie ma szans w starciu z „bezwzględną polityczną maszyną republikanów”. Że jest za miękki i za mało doświadczony. Będzie więc dalej bezpardonowo go atakować, a Obama – by nie wyjść na mięczaka – będzie musiał odpowiadać. Zamiast mówić o stanie gospodarki i sytuacji w Iraku, będą się czepiać przejęzyczeń i szczegółów z życia rywala z własnej partii.

„Najwyższy czas, by senator Hillary Clinton zrozumiała, że negatywny charakter tej kampanii, za który ona jest w głównej mierze odpowiedzialna, obraca się przeciwko niej samej, jej rywalowi, jej partii i całym tegorocznym wyborom”, napisał przychylny demokratom „New York Times”.

Czy Hillary Clinton ma inne wyjście niż brutalny atak, jeśli chce zdobyć nominację? Partia Demokratyczna specjalizuje się ostatnio w przegrywaniu wyborów, które wydawały się nie do przegrania. Tak było i w 2000, i w 2004 r. Wtedy problemem był brak dobrego kandydata. Czyżby tym razem problemem miał się okazać nadmiar dobrych kandydatów, którzy wzajemnie się wykończą, nim dojdzie do wyborów prezydenckich?