Gdy zamykaliśmy to wydanie „Rz”, w Dakocie Południowej i Montanie trwały demokratyczne prawybory prezydenckie – ostatnie z długiej serii rozpoczętej na początku roku. Od ich wyniku zależało właściwie tylko jedno: czy Barack Obama uzyska wystarczającą liczbę głosów, by już we wtorkowy wieczór przekroczyć magiczny próg dający mu gwarancję zwycięstwa.
By tak się stało, niezbędne było jeszcze wsparcie kilkudziesięciu niezdeklarowanych dotąd superdelegatów, czyli wysokich rangą polityków i działaczy partii, którzy mają prawo głosu podczas sierpniowej konwencji partyjnej. Z doniesień amerykańskiej prasy wynika, że sztab czarnego senatora szykował na wtorkowy wieczór prawdziwy show poparcia dla Obamy. Wielu superdelegatów zapowiadało, że ujawni swój wybór, gdy tylko zostaną zamknięte ostatnie lokale wyborcze.
Agonia kampanii Hillary Clinton trwała długo i naznaczona była jej spektakularnymi zwycięstwami w kilku ważnych stanach, takich jak Pensylwania czy Wirginia Zachodnia. Jeszcze parę dni temu była pierwsza dama zapowiadała dalszą walkę, licząc na sukces przy „zielonym stoliku”, czyli przyznanie jej przez komisję regulaminową partii wszystkich głosów delegatów zdobytych w styczniowych prawyborach w Michigan i na Florydzie. W sobotę jednak komisja utrzymała część kary nałożonej wcześniej na te dwa stany za samowolne przesunięcie terminu głosowania i nie dość, że dała ich delegatom tylko po połowie głosu, to jeszcze przyznała znaczną część delegatów z Michigan Obamie, którego nazwisko nawet nie widniało wśród startujących tam kandydatów. Sobotnia decyzja była ostatnim gwoździem do trumny kampanii Clinton. Jej obóz zastanawiał się jeszcze nad możliwością odwoływania się i walki aż do samej konwencji, ale, jak się wydaje, nikt nie traktuje już takiego scenariusza poważnie.
Nawet „nieśmiertelny“ Bill Clinton, występując w poniedziałek przed wyborcami w Dakocie Południowej, przyznał, że wtorek może być jego ostatnim dniem na kampanijnym szlaku. Jego żona zaś oświadczyła w rozmowie z kongresmenami z Nowego Jorku, że jest gotowa wystartować w listopadowych wyborach u boku Obamy jako kandydat na wiceprezydenta.
Taka deklaracja zabrzmiała jak wstęp do złożenia broni.