„Franken dogania Colemana” – donoszą media w Minnesocie. „Dramatyczny zwrot w pojedynku Begicha ze Stevensem” – emocjonuje się prasa na Alasce. Niezorientowany czytelnik mógłby pomyśleć, że kampania do Senatu USA w tych stanach jeszcze się nie zakończyła. Ale wyborcy już dawno się wypowiedzieli – kłopot w tym, że wciąż nie jest jasne, po czyjej stronie.
Przyczyną przedłużającej się procedury liczenia głosów są istniejące w obu stanach ułatwienia dla wyborców – mogą oni głosować korespondencyjnie (tzw. absentee ballot) lub oddawać swój głos przed oficjalnym dniem wyborów. Wszystkie te głosy nadchodzą przed wyborami, ale zliczane są po nich, w ostatniej kolejności. I to właśnie jest źródłem obecnych emocji.
Szczególne towarzyszą walce w Minnesocie, gdzie do niedawna pewny zwycięstwa republikański senator Norm Coleman stoi przed groźbą dotkliwej porażki z rąk byłego satyryka Ala Frankena. Wyjątkowo brudna kampania, która zdaniem wielu obserwatorów sięgnęła bruku, zaowocowała brakiem wyraźnego zwycięzcy i oskarżeniami o wyborcze oszustwo pod adresem demokratów.
Media okrzyknęły już Minnesotę nową Florydą – w nawiązaniu do pamiętnych wyborów prezydenckich w 2000 roku, gdy, zdaniem wielu, nieprawidłowości w systemie wyborczym w tym stanie zmieniły bieg historii.
W jednym z okręgów członek komisji wyborczej „odkrył” na przykład po wyborach 100 dodatkowych głosów na Frankena. Wcześniejsze przeoczenie tłumaczy zmęczeniem. W innym okręgu członek komisji znalazł w swym samochodzie 32 karty przesłane wcześniej przez wyborców głosujących korespondencyjnie, dzięki którym Frankenowi udało się odrobić jeszcze parę głosów straty.