– Wciąż jestem w stanie głębokiego szoku. Urywają się telefony z gratulacjami, a ja sam nie wiem, co się właściwie dzieje – mówi „Rzeczpospolitej” Paul Giblin, świeżo upieczony laureat największego wyróżnienia w amerykańskim świecie dziennikarskim.
W styczniu tego roku Giblin znalazł się w gwałtownie rosnącym gronie dziennikarzy, którzy stracili pracę. Jak wiele innych gazet jego ukazujący się w stolicy Arizony Phoenix dziennik „East Valley Tribune” walczy o przetrwanie. Na początku roku gazeta zmniejszyła liczbę dni publikacji z siedmiu do czterech w tygodniu oraz zwolniła prawie 40 procent pracowników. Jednym z pechowców był Giblin, który w prasie pracuje od niemal ćwierćwiecza.
– To było bardzo bolesne, szczególnie po 24 latach pracy w tym biznesie. Cały czas jednak powtarzałem sobie, że jestem dobrym dziennikarzem, naprawdę dobrym dziennikarzem – opowiada „Rzeczpospolitej” Giblin.
Podobnego zdania była najwyraźniej komisja przyznająca Nagrodę Pulitzera, która ogłosiła w poniedziałek, że zwycięstwo w kategorii „Wiadomości lokalne” przypadło właśnie Giblinowi i jego byłemu redakcyjnemu koledze (wciąż na etacie w „Tribune”) Ryanowi Gabrielsonowi za serię artykułów opublikowanych w lipcu ubiegłego roku.
Autorzy opisali w nich, jak lokalna policja zamiast zajmować się pilnowaniem prawa, stała się de facto urzędem do spraw walki z nielegalnymi imigrantami przedostającymi się zza pobliskiej granicy z Meksykiem. W tym czasie, jak wykazali Giblin i Gabrielson, w mieście wyraźnie wzrosła przestępczość nie- związana z imigrantami.