Wczoraj na ich konta zaczęły podobno wpływać zaległe pieniądze. „Bajkalsk nie stał się drugim Pikaliowem” – odnotowały media. Ale rosyjscy eksperci zadają pytanie: ile jest w Rosji miast w podobnie trudnej sytuacji? A także, czy i na jak długo władzy starczy środków, by doraźnie zalewać kryzys strumieniem państwowych pieniędzy i ręcznym sterowaniem.
W ubiegły czwartek Putin przyjechał do Pikaliowa pod Petersburgiem i jednym kiwnięciem premierowskiego palca zdołał ugasić pożar w zbuntowanym, znajdującym się na skraju bankructwa miasteczku. Zbeształ lokalne władze za bierność i nazwał je karaluchami, a właścicieli stojących od kilku miesięcy przedsiębiorstw, w tym coraz biedniejszego oligarchę Olega Deripaskę, zmusił do podpisania umów i przywrócenia zakładów do pracy. Z państwowego budżetu popłynęły pieniądze na zaległe pensje dla tysięcy robotników. Natychmiast podłączono gaz i ciepłą wodę. Premier wystąpił w charakterze dobrej wróżki. Ale rozległy się głosy powątpiewania i coraz głośniej wypowiadane obawy, że „magicznych” środków nie wystarczy dla wszystkich, a śladem Pikaliowa na radykalne kroki mogą się zdecydować następne miejscowości. – „W Rosji jest przynajmniej setka miast w równie ciężkiej sytuacji” – wyliczyła gazeta „Trud”. „List do premiera napisali już pracownicy kombinatu metalurgicznego w Kemierowie. To samo zamierzają zrobić pracownicy zakładu produkcji wagonów w Niżnym Tagile” – pisze „Trud”. Takich listów z pewnością będzie więcej. I na korespondencji może się nie skończyć.
O stojących monomiastach (uzależnionych od jednego zakładu) media informują już od jesieni ubiegłego roku. To właśnie w nich tkwi najbardziej wybuchowy potencjał i to one najbardziej niepokoją rosyjskie władze. Najlepszym tego dowodem była natychmiastowa reakcja Putina i rządu na blokadę drogi z Nowej Ładogi do Wołogdy. Znamienne jest także to, że nastąpiła ona dopiero wówczas, gdy akcje protestu się rozszerzyły. Wcześniejsze protesty mieszkańców, a nawet ich włamanie do budynku miejskiej administracji, takiego efektu nie wywołały.
– Niestety, istnieje ryzyko, że pikaliowski syndrom będzie się powtarzał – mówi „Rzeczpospolitej” rosyjska politolog Tatiana Stanowa. – Władze mają tego świadomość i mylą się ci, którzy widzą w działaniach Putina próbę łatwej autopromocji. Na ten krok zdecydowano się w drodze wyjątku – ocenia ekspertka. Jak przekonuje, premier Rosji nieprzypadkowo w ost- rych słowach skrytykował działania demonstrantów, którzy wyszli na drogę. – To zawoalowany sygnał dla lokalnych władz, by starały się energiczniej ratować sytuację w regionach i przeciwdziałać tego rodzaju akcjom – dodaje.
Czy jednak nie potraktują tego jako przyzwolenia na brutalne tłumienie protestów? – To bardziej by rządowi zaszkodziło, niż pomogło. Sądzę, że teraz władze w regionach same będą próbowały wywierać presję na właścicieli zakładów. A tam, gdzie się nie da, a sytuacja naprawdę będzie krytyczna, będzie interweniować państwo. Ale już w bardziej dyskretny sposób – uważa Stanowa.