Dziennikarze mówili o nim „niezatapialny", powtarzając opinię firmy, która zamontowała na statku nowoczesne grodzie wodoszczelne. Także kapitan Edward John Smith – dowodzący wcześniej siostrzanym statkiem „Olympic" – mówił, że „nie potrafi sobie wyobrazić warunków, które mogłyby spowodować zatonięcie „Titanica" ani żadnego rzeczywiście poważnego wypadku, jaki mógłby mu się przytrafić". W 1912 r. zachwyt nad ówczesną myślą techniczną był tak wielki, że powszechnie uznawano, iż budownictwo okrętowe wszelkie katastrofy morskie ma już za sobą.
– Nie ma niezatapialnych statków, tak jak niespadających samolotów, i samochodów, które się nie psują – komentuje prof. Andrzej Perepeczko z Akademii Morskiej w Gdyni. –„Titanic" nie był ani pierwszym, ani ostatnim szczytem techniki – dodaje.
Do zatopienia „niezatapialnego" wystarczyła mała góra lodowa, która spowodowała serię pęknięć i niewielkich dziurek, których łączny prześwit wynosił około metra. Statek poszedł na dno w dwie godziny i czterdzieści minut po zderzeniu.
Kapitan Smith, dla którego miał to być ostatni rejs przed emeryturą, zapisał się w popkulturze dość dobrze – nie zszedł z pokładu, a orkiestrze kazał grać do końca, by uniknąć paniki wśród pasażerów. Jednak dziś eksperci wskazują na dziwną opieszałość kapitana po zderzeniu z górą lodową. Dopiero pół godziny po uszkodzeniu burty wysłano z „Titanica" pierwszy sygnał SOS, 10 minut później zaczęły być szykowane pierwsze szalupy ratunkowe, a dopiero godzinę po zderzeniu wystrzelono pierwszą racę ratunkową.
Choć załoga zdawała sobie sprawę, że statek tonie, pasażerów trudno było przekonać, że „niezatapialny" jest w tarapatach. Z początku nikt nie chciał wsiadać do szalup.