Marine Le Pen w emocjonalnym wystąpieniu mówiła, że miniony rok mimo zmiany prezydenta upłynął dla Francuzów pod znakiem "ciemnych czasów". Jej zdaniem po rządami Francoisa Hollende'a Francja "pogrążyła się w absurdalnej polityce niekończących się cięć i oszczędności, ponieważ nadrzędnym celem stało się ocalenie systemu za wszelką cenę". Jej zdaniem francuscy politycy powtarzają "tak" na wszelkie żądania Brukseli i Berlina, ulegają presji "magnatów wielkiego biznesu", są sługami Centralnego Banku Europejskiego i Komisji Europejskiej. Przypomniała, że w kraju jest dziś 3,2 mln bezrobotnych, co jest niechlubnym rekordem wielu dekad.
Przywódczyni Frontu Narodowego uznała, że od czasów prezydenta Sarkozy'ego nic się nie zmieniło bo kraj "nadal podąża tym samym tunelem". Uznała, że jej partia "wygrywa walkę o dusze Francuzów, bo nasze myśli wkraczają do dyskursu społecznego. Weszliśmy do grawitacyjnego centrum życia publicznego".
Jej zdaniem tłumy z flagami w istocie "domagają się ustąpienia prezydenta Hollande'a". Stwierdziła, że to ona sama jest "promieniem nadziei" i wykrzyczała hasło skrajnej prawicy "Francja dla Francuzów!".
Bojowe, a w wielu punktach wręcz przypominające wystąpienia polityków komunistycznych, przemówienie Marine Le Pen zabrzmiało jak ostrzeżenie dla polityków opcji centrowych, tym bardziej, że jej notowania stale rosną. Gdyby wybory odbywały się w najbliższym czasie to przywódczyni FN mogłaby liczyć na 21-22 proc. poparcia. Dokładnie takie samo poparcie ma dzisiaj Francois Hollande.