Rz: Gdzie pana schwytał Berkut?
Mychajło Hawryluk:
To było na ulicy Hruszewskiego, gdy wycofywaliśmy się z najbardziej wysuniętej barykady. Ja pomagałem rannemu, dlatego byłem ostatni. Po prostu nie mogliśmy szybko uciekać. Dlatego złapali mnie. I zaczęło się katowanie. Miałem wrażenie, że oni są w jakimś szale. Rzuciło się na mnie kilku naraz, bili, kopali gdzie tylko popadnie. Ponieważ jestem kozakiem, zaczęli wyzywać mnie od atamana. A potem rozbierać. Każdy coś ze mnie zrywał: spodnie, kurtkę, koszulę, jakby to były jakieś trofea. Zobaczyli wtedy moje rany, na plecach, na nogach. I zaczęli uderzać właśnie w te miejsca. Gdy byłem nago, w samych butach, pchnęli mnie do suki i kazali krzyczeć, że kocham Berkut. Ale jak ja mam kochać Berkut? Niby za co? Za to, co robią naszym ludziom? I odmówiłem. To ich rozwścieczyło. Wyglądali jak ludzie pierwotni.
W tym momencie nie obawiał się pan, że to już koniec, że zabiją?
Tak, to był moment, kiedy myślałem, że oddam życie za naszą wolność. Pomyślałem, że wszystko w rękach Boga. Ale wtedy wyprowadzili mnie z suki na mróz. To chyba uratowało mi życie.