Wielka Brytania doszła do porozumienia z UE w kwestii warunków rozwodu. Ma teraz dziesięć miesięcy, żeby uzgodnić zręby przyszłej umowy. Ale na razie wszyscy cieszą się z tego pierwszego sukcesu.
Obserwatorzy zwracają uwagę, że to, co było do tej pory, trudno nazwać negocjacjami, bo strona brytyjska w praktyce musiała przyjąć warunki postawione jej przez Unię. Po pierwsze, wywiąże się ze wszystkich zobowiązań finansowych wynikających z jej członkostwa w UE do 29 marca 2019 roku. Po drugie, zapewni obywatelom UE mieszkającym na Wyspach przed datą brexitu wszystkie prawa: do legalnego pobytu, pracy, opieki zdrowotnej, sprowadzania rodziny, zasiłków społecznych, a nawet możliwości ich wysyłania za granicę.
Oba uzgodnienia są bardzo ważne dla Polski, bo jesteśmy jednym z największych beneficjentów unijnego budżetu i dobrze się stanie, że ten zaplanowany na lata 2014–2020 nie zmniejszy się. Z kolei prawa obywateli też były dla nas kluczowe, bo Polacy stanowią największą grupę obcokrajowców z UE w Wielkiej Brytanii. Ich prawa na przyszłość zostały tym samym zagwarantowane.
Trzecim ustaleniem umowy rozwodowej jest obietnica brytyjska niewznoszenia granicy między Irlandią a Irlandią Północną po brexicie. Eksperci głowią się, jak to można zrobić, dlatego na wszelki wypadek szczegółów dziś nie ma. Jest brytyjska deklaracja dobrej woli, która na szczegóły zostanie zamieniona w trakcie dalszych rozmów.
Teraz czas na prawdziwe negocjacje, czyli rozmowy o przyszłości. Zdecydowanie więcej jest do ugrania i więcej do stracenia niż w pierwszej fazie brexitowych rozmów, bo silniejsza będzie pozycja Londynu, choć nie równoprawna wobec Brukseli. UE jest największą gospodarką świata, z 680 milionami względnie zamożnych obywateli. Państwa trzecie stoją w kolejce, żeby zawrzeć umowy dające im dostęp do tego ogromnego rynku i negocjacje oraz ich wynik jest zwykle asymetryczny: ustępstwa po stronie unijnej są mniejsze niż po stronie partnera.