Donald Tusk stwierdził, że relokacja jest nieefektywna i głęboko dzieli Unię. Polski rząd zareagował na to w stylu: „A nie mówiłem?". I komentował, że Donald Tusk wreszcie zaczął mówić językiem Polski. To nie do końca prawda. Tusk praktycznie od początku kryzysu migracyjnego w 2015 roku mówił, że obowiązkowa relokacja nie jest dobrym rozwiązaniem, i systematycznie podsuwał i popierał inne rozwiązania, takie jak wzmocnienie granic zewnętrznych czy pomoc krajom będącym źródłem lub punktem przerzutowym migrantów.
Prawdą jest jednak, że punkt zwrotny nastąpił dopiero teraz, bo po raz pierwszy tę osobistą opinię o nieskuteczności kwot Tusk podsunął przywódcom Unii Europejskiej jako projekt ich wspólnego stanowiska. Do tego jeszcze zantagonizował Komisję Europejską i Parlament Europejski, twierdząc, że nie powinny mieć nic do powiedzenia w tej sprawie, bo to państwa członkowskie we własnym zakresie lepiej sobie poradzą z presją migracyjną.
Tego już było trochę za dużo. Jak pokazał ostatni szczyt UE, ta prowokacja może okazać się ryzykowna. O ile jeszcze po poprzednim szczycie w październiku wszyscy przywódcy zgadzali się, że w sprawie reformy polityki migracyjnej trzeba szukać konsensusu, o tyle teraz kilku z nich wyraźnie podkreślało, że w tej sprawie można przecież zdecydować większością głosów, tak jak zrobiono we wrześniu 2015 roku.
Faktycznie decyzja o reformie polityki migracyjnej może zapaść w głosowaniu większościowym, bo tak stanowią unijne traktaty. To, że przez ostatnie półtora roku nie odwołano się do tego instrumentu w debacie nad reformą tzw. rozporządzenia dublińskiego, wynika z politycznej woli zbudowania jedności. Bo że decyzja z września 2015 roku podzieliła Unię, to nikt nie ma wątpliwości.
Ponieważ jednak czas płynie, a kolejne projekty kompromisu nie znajdują poparcia wszystkich państw UE, to uznano, że do połowy 2018 roku będzie jeszcze próba znalezienia konsensusu. Jeśli się nie uda, to Tusk zapowiada własną propozycję. Ale inni widzą to inaczej: mamy głosowanie większościowe.