Po tym, jak polski rząd przed świętami Bożego Narodzenia bez żadnej kontroli pozwolił, by do kraju wjechało kilkadziesiąt tysięcy nieprzetestowanych rodaków z Wielkiej Brytanii, można było mieć nadzieję, że nauczy się na błędach. Niestety, nasze granice są dziurawe jak ser szwajcarski.
Czytaj także:
LOT wysyła swoje największe samoloty do Londynu. Są zapełnione po brzegi
Wjechać dziś do Wielkiej Brytanii to logistyczny i finansowy rollercoaster. Każdy musi przedstawić na granicy negatywny test PCR, test LAMP lub test antygenowy (test przepływu bocznego) w języku angielskim wykonany do 72 godzin przed przybyciem w autoryzowanym punkcie diagnostycznym. Brytyjski funkcjonariusz graniczny żąda poza tym pokazania faktury wystawionej przez laboratorium na nazwisko podróżnego. Nikt nie przekroczy granicy WB, jeśli nie zarejestrował się w systemie rządowym dla przyjezdnych i nie wykupił dwóch testów na covid (kosztują 210 funtów), który musi wykonać i odesłać w drugim i ósmym dniu pobytu. Co ważne: negatywne wyniki testów nie zwalniają z dziesięciodniowej kwarantanny! Zdrowi siedzą w izolacji.
Ktoś powie, że to cyrk. Otóż nie – nie tylko daje to gwarancję trzymania pod kontrolą zakażonych, ale też testy pokazują Brytyjczykom szczepy zakażeń i drogi ich przybycia. To, co dziś dzieje się w Polsce (pełne szpitale, piorunująca transmisja zakażeń), Anglicy przerabiali w styczniu. Przed świętami, gdy cały świat zamykał się na przyjezdnych z Wielkiej Brytanii, polski rząd zaproponował dla chętnych zgłoszenie się na test w sanepidzie za darmo – skorzystał co dziesiąty.