Referendum to inicjatywa prawicy. – Chcemy zapytać Węgrów, co sądzą o władzy, która zdradziła demokrację. Chcemy zablokować reformy, które wyniszczają naród – przekonywał lider prawicowego Fideszu Viktor Orban.
Już sam pomysł pokazał siłę prawicy. Aby zarejestrować referendum w komisji wyborczej, trzeba w ciągu trzech miesięcy zebrać 200 tysięcy podpisów. Fidesz w ciągu 48 godzin zebrał ich 300 tysięcy. Jak wskazują wszystkie sondaże, prawica może też liczyć na ostateczny sukces. Według nich naród powie, że nie chce opłat, które rok temu wprowadził rząd Ferenca Gyurcsyana. – Węgrzy nienawidzą butnego premiera, który okłamał naród, by utrzymać się przy władzy. Wpakował kraj w kryzys budżetowy, a potem kazał płacić ludziom za swą nieudolność – mówi „Rz” politolog Csaba Kiss.
Niemal dwa lata po ulicznych demonstracjach, które spacyfikowała policja, w kraju znów wrze. – Chcemy zmusić rząd do odejścia. Wyrazić mu wotum nieufności. Ale sytuacja może wymknąć się z rąk. Naród jest sfrustrowany. To widać w każdej wiosce. W każdym zakątku Węgier – ostrzega Orban.
Przywódca Fideszu nie ukrywa, że z referendum wiąże wielkie nadzieje. – Sukces będzie gwożdziem do lewicowej trumny. Zażądamy konsultacji społecznych i rządu ekspertów – snuje marzenia.
Ale prawica tylko potrząsa szabelką. Lewica bowiem trzyma się mocno i nie zamierza oddać władzy. Już rok temu, gdy wprowadzała pierwszy pakiet reform, Węgrzy protestowali na placu Kossutha przed parlamentem, a domy posłów lewicy obrzucono koktajlami Mołotowa. Strajkowali kolejarze, rolnicy, pracownicy służby zdrowia. Ale premier przetrwał i nie zaprzestał wprowadzania reform.