Od 19 lat, gdy rządzący wojskowi krwawo stłumili pokojowe demonstracje, zabijając przeszło trzy tysiące osób, Birma nie widziała tak wielkich demonstracji. Gdy w maju 1990 roku odbyły się tu pierwsze wolne wybory od 1962 roku (wtedy władzę przejęli twardogłowi wojskowi pod dowództwem generała Ne Wina), wydawało się, że kraj ten wzorem Europy Środkowo-Wschodniej i innych totalitarnych rządów Azji i Afryki wkroczy na drogę demokratycznych reform. Jednak junta nie uznała przytłaczającego wręcz zwycięstwa (82 procent głosów) Narodowej Ligi na rzecz Demokracji kierowanej przez Aung San Suu Kyi.
Kraj, który ma duże zasoby ropy naftowej i gazu, najpiękniejsze na świecie rubiny, a także kulturę i historię, które mogłyby być motorem napędowym turystyki, od 40 lat znajduje się w marazmie. Skutecznie pogłębia go sprawny aparat rządowej propagandy i odcięcie obywateli od źródeł wiarygodnej informacji.
Ustawiczna wojna domowa z buntującymi się przeciwko rządom generałów stanami Kaczin, Szan czy Karen jest wykorzystywana do podsycania atmosfery nieustannego zagrożenia ze strony "wrogów ludu" wspieranych przez obce rządy.
Wypowiedzi George'a Busha, który określił Birmę jako "przyczółek tyranii", wywołały masową nagonkę na USA, które oskarżono o chęć inwazji. Pochodną tego było przeniesienie w panice formalnej stolicy kraju z Rangunu do położonej w trudno dostępnym terenie prowincjonalnej Pyinmany (nazwanej przez generałów Naypyidaw).
Tzw. prace rządu nad nową konstytucją i wyborami oraz powołanie marionetkowego Zgromadzenia Narodowego, które w surrealistycznym stylu "debatuje" od 1993 rokunad demokracją, są tylko mydleniem oczu obywateli. A im nie żyje się łatwo.