W dotkniętej kataklizmem87-milionowej prowincji Syczuan trwają rozpaczliwe próby ratowania osób uwięzionych pod gruzami. Ratownikom brakuje sprzętu, więc często gołymi rękami próbują się dokopać do żyjących jeszcze ofiar. Szanse ich ocalenia maleją z godziny na godzinę. Szacując wczoraj liczbę zabitych na 50 tysięcy, rząd wziął pod uwagę tysiące zaginionych, a więc uwięzionych w ruinach budynków.
Ratownicy nie tracą nadziei. Wczoraj uratowano 11-letnią dziewczynkę, która przebywała 68 godzin pod gruzami szkoły w Yingxiu, mieście, które znalazło się w epicentrum trzęsienia. Szczególnie dramatyczny przebieg miała akcja ratowania He Yanga w miejscowości Dujiangyan. Ratownicy spytali rodzinę, czy mogą użyć ciężkiego sprzętu, ryzykując poważne okaleczenie mężczyzny. Bliscy Yanga, wiedząc, że w przeciwnym razie czeka go nieuchronna śmierć, z płaczem wyrazili zgodę. Uratowanego odwieziono do szpitala w ciężkim stanie.
Chińczycy coraz częściej zadają sobie pytanie, czy musiało zginąć aż tylu ludzi. Według budowniczych skala tragedii to efekt m.in. typowej dla Chin taniej technologii. Stawiane w niej domy zyskały miano budynków z tofu. Zalicza się do nich także szkołę w Juyuan, pod której gruzami zginęło kilkaset dzieci.
– Żeby zwiększyć zyski, nasza firma użyła żelaza zamiast stali w wielu częściach budynku. W płytach fundamentowych zmniejszyła liczbę stalowych klamr i użyła tanich materiałów do wykonania ścian – powiedział „Globe & Mail” robotnik Ren, który pracował w przedsiębiorstwie budującym szkołę.
Pod gruzami szkoły zginął kuzyn Rena Li Xianmin wraz z niemal całą swoją 65-osobową klasą. Przeżyło tylko dwóch chłopców: jeden był na zwolnieniu, drugiemu udało się wyskoczyć z drugiego piętra. – Agencja nadzoru w ogóle nie sprawdziła, czy budynek spełniał standardy – mówi Ren. W przeżartych korupcją Chinach firmom nietrudno uchylić się od kontroli za pomocą łapówki.