– Wszyscy czekają na rosyjski atak. Mówią, że w nocy będzie niezła jatka – opowiadał „Rz” w piątek po południu Andrzej Meller, polski dziennikarz, który od dwóch miesięcy wędruje po Kaukazie, a w dniu wybuchu walk znalazł się w gruzińskim Gori.
Gdy Meller tam przyjechał, na centrum miasta spadła bomba. – Kilkaset metrów ode mnie. Trafiła w fabrykę. Zaczęły wyć alarmy. Ludzie rzucili się do ucieczki – mówił. Chwilę później przysłał esemes: „Gruzini zestrzelili dwa rosyjskie bombowce. Euforia!”.
Rosyjski atak to odpowiedź na szturm gruzińskich wojsk na Cchinwali, stolicę Osetii Południowej, która chce się odłączyć od Gruzji.
Gdy zamykaliśmy to wydanie „Rz”, prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili przygotowywał się do ogłoszenia stanu wojennego, a rosyjskie samoloty zaczęły zrzucać bomby na port w Poti. Trwała ewakuacja budynków rządowych w Tbilisi. Wcześniej bombowce zaatakowały Gori i Marnueli. Do Osetii Południowej wjechało 150 rosyjskich czołgów.
– Jesteśmy miłującym pokój krajem, na który napadnięto – mówił Saakaszwili, apelując do świata o poparcie. Rada Bezpieczeństwa ONZ zwołała nadzwyczajne posiedzenie. Głosy potępienia słychać było w USA, UE, NATO. Prezydent Lech Kaczyński mówił, że terytorialna integralność Gruzji powinna być poszanowana.