[b]Rz: Jak pan ocenia kampanię Baracka Obamy w Internecie?[/b]
[b]Phil Noble:[/b] To pierwsza prawdziwie internetowa kampania w historii. Internet był używany przez polityków wcześniej, ale jeśli kampanię Howarda Deana (kandydat w demokratycznych prawyborach 2004 r. – red.) porównać do pierwszego lotu braci Wright, to kampania Obamy jest jak lot Apollo na Księżyc. U Obamy Internet stał się podstawowym narzędziem, kręgosłupem kampanii.
Na jego stronie każdy może się w każdej chwili włączyć w kampanię. Znajdzie tam imiona, nazwiska i numery telefonów niezdecydowanych wyborców z kluczowych stanów i instrukcje, jak z nimi rozmawiać. Jest program „Sąsiad z sąsiadem”, dzięki któremu każdy może zobaczyć, kto w jego okolicy jest niezdecydowany. Wchodzisz na stronę, widzisz, że twój sąsiad John Smith wciąż nie zadeklarował, na kogo głosuje. Możesz wstać od komputera, pójść do niego i spróbować przekonać go, by głosował na twojego faworyta. To przełom w historii kampanii politycznych. Internet nie jest magiczną różdżką. Ze słabego kandydata nie zrobi superprzywódcy. Obama to kapitalne połączenie potężnego przesłania, osobistej historii, środowiska politycznego i technologii. Internet łączy te elementy.
[b]Jak na tym tle wygląda McCain?[/b]
U Johna McCaina Internet to tylko dodatek. Prowadzi bardzo tradycyjną kampanię medialną. Gdyby strona internetowa McCaina przestała jutro istnieć, nie miałoby to wielkiego wpływu na jego kampanię. W przypadku Obamy zabrakłoby podstawowej infrastruktury. On już na starcie miał przy sobie grupę inteligentnych ludzi, którzy zrozumieli potencjał, jaki drzemie w sieci. Zrozumieli, że ich zadaniem nie jest przeniesienie kampanii do Internetu, ale stworzenie całego internetowego ruchu społecznego. McCain tego nie rozumie, to kwestia różnicy pokoleniowej. Owszem, ma swoją stronę, ma niezłych ludzi z pomysłami, ale impet idzie z góry. Obama żyje z kieszonkowym komputerem w ręku, McCain nie używa nawet poczty elektronicznej. Zdaje sobie sprawę, że z sieci można wydobyć masę pieniędzy, ale nie rozumie, że to nie bankomat. Najpierw trzeba, tak jak Obama, zaangażować w kampanię internetową tysiące ludzi, emocjonalnie wciągnąć ich do ruchu, a potem dopiero prosić: dajcie pieniądze. Nie odwrotnie.