Tym razem wojnę rozpoczęły siły zbuntowanego generała Laurenta Nkundy. 10 tysięcy doskonale uzbrojonych żołnierzy, wspieranych przez artylerię i czołgi, rozpoczęło ofensywę wymierzoną w wojska rządowe. Rebelianci posuwają się wzdłuż granicy z Rwandą, pędząc przed sobą tysiące przerażonych cywilów i rozbite oddziały nieprzyjaciela.
W nocy z czwartku na piątek wojska Nkundy oblegały największe miasto regionu Gomę. – Nie ma żadnego porozumienia! Wkraczamy do miasta! – zapowiadał generał w wywiadzie udzielonym przez telefon satelitarny Agencji Reutera. Podobno w Gomie dochodziło do grabieży i mordów na cywilach dokonywanych przez wycofujące się oddziały rządowe.
Z powodu gwałtownych walk wiadomości dochodzące z regionu są trudne do zweryfikowania. Wiadomo, że w strefie konfliktu znajduje się jeszcze co najmniej kilku graczy. Paramilitarne oddziały Hutu – to właśnie je najzacieklej zwalcza generał Nkunda, który wywodzi się z plemienia Tutsi – oddziały z sąsiedniej Rwandy, które zapuszczają się na drugą stronę granicy, lokalne plemienne bojówki oraz Błękitne Hełmy.
Żołnierze sił międzynarodowych, których w Kongo jest 17 tysięcy (największa misja ONZ na świecie), bezskutecznie starają się powstrzymać Nkundę. W rejonie, w którym toczą się walki Błękitnych Hełmów, jest bowiem jedynie 6 tysięcy – niemal połowę mniej niż wojsk Nkundy. ONZ próbowała wprawdzie użyć bojowych śmigłowców, ale natarcie rebeliantów jeszcze bardziej przybrało na sile.
Ludzie opowiadają dziennikarzom, jak ONZ-owskie czołgi zamiast chronić uchodźców przed rebeliantami, po prostu uciekły z pola walki.