1 grudnia 2008 roku miał być doniosłą datą w historii Związku Białorusi i Rosji. Do Moskwy na „przełomowy” szczyt tego tworu wybierał się Aleksander Łukaszenko. Na kilka godzin przed tym, jak miał wylądować w rosyjskiej stolicy, zdecydowano jednak o odwołaniu spotkania. Przyczyną „skandalu” – jak określiły to rosyjskie media – były zastrzeżenia Mińska do kremlowskiej wizji wspólnego państwa i jego niechęć do uznania niepodległości Abchazji i Osetii Południowej.
Podczas spotkania planowano podpisanie umowy o połączeniu systemów obrony przeciwlotniczej – była to w zasadzie jedyna uzgodniona kwestia. Wszystkie inne sprawy „bratnie państwa” raczej dzielą, niż łączą. Moskwa i Mińsk inaczej widzą przyszłość państwa związkowego. – Łukaszenko nie zgodzi się nigdy na proponowaną przez Moskwę konstytucję, w której przewidziana jest funkcja prezydenta wspólnego państwa. Bo Łukaszenko nigdy nim nie zostanie – mówi „Rz” rosyjski politolog Aleksiej Makarkin.
Drażliwa jest również kwestia wprowadzenia rosyjskiego rubla jako wspólnej waluty. Łukaszenko w zasadzie jest skłonny się na to zgodzić, ale domaga się dla Mińska praw do emisji pieniądza. – Jeśli drukować będzie tylko Moskwa, Mińsk utraci finansową niezależność. Z drugiej strony Moskwa nie dopuści do utraty kontroli nad rublem – tłumaczy Makarkin.
Spór o podział władzy w ZBiR trwa od dawna. Dlatego wielu ekspertów sądzi, że kroplą, która przelała kielich i doprowadziła do obecnego sporu, była odmowa uznania przez Mińsk niepodległości gruzińskich republik: Abchazji i Osetii Południowej. – Brak poparcia, nawet ze strony Mińska, ośmiesza Rosję – mówi „Rz” rosyjski ekspert Anatolij Suzdalcew. Wczoraj Rosjanie robili dobrą minę do złej gry i zapewniali, że „wszystko jest w porządku”. Według nich to strona białoruska odwołała spotkanie.