Bośnia i Hercegowina to ostatnia taka pozostałość po byłej Jugosławii. – Bomba zegarowa – mówią eksperci. Na 50 tysiącach kilometrów kwadratowych żyją obok siebie dawni wrogowie, uczestnicy najkrwawszego konfliktu w Europie od II wojny światowej. Od pokoju z Dayton w 1995 roku mieszkają w dwóch autonomicznych regionach: Muzułmanie (Bośniacy) i Chorwaci w Federacji Bośni i Hercegowiny, a Serbowie w Republice Serbskiej.
– W codziennym życiu nie ma między nami wrogości. Możemy swobodnie podróżować po całym kraju, robimy ze sobą interesy. Na narty jeździmy do Republiki Serbskiej. Jedynie politycy nie potrafią dojść do porozumienia. Przywódcy Bośniaków, Serbów i Chorwatów mają zupełnie inne cele. Zachowują się jak dzieci – mówi „Rz” Bośniaczka Meridijana Sadović, która współpracuje z Trybunałem w Hadze.
Krajem rządzą przedstawiciele trzech grup etnicznych, tworząc kolektywną prezydencję. I są tak skłóceni, że z trudem podejmują najprostsze decyzje. Z tego powodu stanął w miejscu proces dostosowywania prawodawstwa Bośni i Hercegowiny do standardów UE. Nawet z pozoru niewinne kwestie, jak przeprowadzenie pierwszego po wojnie spisu powszechnego, stają się przedmiotem politycznej gry.
– Wybór jest nad wyraz jasny: przywódcy Bośni mogą wybrać, czy będą się kłócić rok za rokiem, nawet w nieskończoność, i zostaną w tyle za swymi sąsiadami, czy podążą drogą naprzód, do UE – powiedział im niedawno komisarz UE ds. rozszerzenia Olli Rehn.
Dlatego porządek postanowiło zaprowadzić trzech najpotężniejszych polityków: Muzułmanin Sulejman Tihić, Chorwat Dragan Czović i Serb Milorad Dodik. Pod koniec stycznia ogłosili, że doszli do porozumienia w sprawie nowego podziału terytorialnego. – Dla wielu jest jasne, że integracja trzech narodów jest niemożliwa. Niechęć między Serbami, Muzułmanami i Chorwatami jest dziś większa niż dziesięć lat temu – przekonywał Dodik.