Formalnie oba kraje są w stanie wojny – od czasu krwawego konfliktu z lat 1950 – 1953. Co jakiś czas podejmowane są wprawdzie rozmowy o współpracy, ale nie przynoszą rezultatów. Zjednoczenie obu Korei cały czas jest jednak brane pod uwagę. Myśli o tym widać także Kościół katolicki. Kilkanaście dni temu studia rozpoczęło pięciu pierwszych kandydatów na księży w północnej części Półwyspu Koreańskiego. Nabór ma być prowadzony co roku. Czas kształcenia kapłanów oceniany jest na dziesięć lat.
Profesora Waldemara Dziaka, koreanisty, kierownika Zakładu Azji Wschodniej ISP PAN, nie dziwi tak długi czas studiów. Podkreśla, że jest on konieczny ze względu na specyficzny sposób postrzegania świata przez mieszkańców Korei Północnej. – Ci ludzie są ateistami od urodzenia, pozbawionymi kręgosłupa duchowego – mówi. – Księżom niezbędna jest zatem wiedza o specjalnych technikach dialogu, bo różnice kulturowo-polityczne są ogromne. Nawet uchodźcy bronią tamtego systemu, twierdząc, że jego założyciel Kim Ir Sen chciał dobrze, ale mu nie wyszło. W wolnym czasie zakładają zespoły taneczne i śpiewają reżimowe pieśni, bo innych nie znają. To ludzie ukształtowani na skrajnych materialistów pozbawionych zdolności adaptacji do życia w normalnym świecie przez 60 lat trwania w systemie zamkniętym, gdzie nawet podróż z miasta do miasta jest bardzo utrudniona.
Według prof. Dziaka zjednoczenie obu krajów należy jednak postrzegać w perspektywie dziesięcioleci, a doniesienia o możliwym upadku systemu są niezgodne z prawdą. – W pewnym okresie trwania reżimu z głodu zmarły 2 miliony ludzi i nie było żadnych symptomów załamania. Obecnie dyktatura się stabilizuje, czego dowodzą doniesienia o wyznaczeniu jednego z synów Kim Dżong Ila na następcę przywódcy Korei Północnej – ocenia.