Zaostrzone zasady bezpieczeństwa dotyczące osób podróżujących do Stanów Zjednoczonych wprowadzono w grudniu 2009 roku. Amerykańskie władze zdecydowały się na taki krok po tym, jak podczas świąt Bożego Narodzenia powiązany z organizacją Osamy bin Ladena 23-letni Nigeryjczyk wsiadł na pokład samolotu do Detroit i tuż przed lądowaniem próbował odpalić ukrytą w majtkach bombę. Co prawda na miejscu amerykańscy agenci byli gotowi do jego aresztowania, ale niewiele brakowało, a byłoby za późno. Na szczęście dla 300 współpasażerów próba zamachu skończyła się na huku, dymiącym kocu i panice.
Członek al Kaidy mógł legalnie lecieć do USA, ponieważ nie znajdował się na opracowanej po zamachach z 11 września 2001 roku liście osób stanowiących zagrożenie dla transportu lotniczego, liczącej mniej więcej 30 tysięcy nazwisk.
To, czy nazwiska pasażerów znajdują się na o wiele bardziej obszernej liście nazwisk osób, które przeszły szkolenia w obozach al Kaidy, wspierają ją finansowo, rekrutują bojowników, walczyły przeciwko żołnierzom USA lub są członkami Hamasu lub innych organizacji terrorystycznych, sprawdzano dopiero, gdy samolot był już w powietrzu. Na tej liście znajduje się bowiem niemal pół miliona nazwisk. Podejrzane osoby były więc zazwyczaj odsyłane z powrotem dopiero po wylądowaniu, gdy przeszły już przesłuchanie w USA.
Od końca grudnia 2009 roku sprawdzane są wcześniej. Pracownicy służb bezpieczeństwa chwalą się, że dzięki nowym procedurom na pokład samolotów nie wpuszczono już ponad 350 osób powiązanych z al Kaidą, Hamasem i pakistańskimi ugrupowaniami terrorystycznymi. Jedną z osób, których dzięki zaostrzeniu przepisów nie wpuszczono do samolotu, był członek organizacji terrorystycznej – zdążył już kupić materiały potrzebne do zamachu.
Stosowane przez władze USA zabezpieczenia nie są jednak pozbawione wad. Media donoszą, że czasami system identyfikuje jako terrorystę Bogu ducha winne kilkuletnie dziecko, które ma po prostu pecha, że nazywa się tak samo jak starszy i groźniejszy człowiek.