Unia Europejska walczy o to, aby jej przedstawiciele byli traktowani w ONZ na równi z reprezentacjami narodowymi. Wreszcie jej się udało: na najbliższej sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy będzie przemawiał tego samego dnia co prezydenci, a szefowa Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych Catherine Ashton ma być traktowana na równi z ministrami spraw zagranicznych.
Wciąż trudno jednak mówić o unijnej jedności w tej globalnej organizacji. Nieformalny podział państw członkowskich na grupy regionalne w ogóle nie uwzględnia bowiem faktu, że 22 lata temu runęła żelazna kurtyna, a siedem lat temu nastąpiło wielkie rozszerzenie Unii Europejskiej.
Kraje starej Unii są ciągle w grupie „Europa Zachodnia i inni" – razem z Japonią, Australią czy Nową Zelandią. A Polska i inne nowe państwa członkowskie razem z krajami byłego Związku Radzieckiego i Jugosławii tworzą grupę Europy Wschodniej.
Polsce to nie przeszkadza
– To jest anachronizm pochodzący jeszcze z czasów zimnej wojny. Podział nieformalny, ale mający zastosowanie w ogromnej liczbie działań ONZ. Prędko się to nie zmieni – mówi „Rzeczpospolitej" Richard Gowan z European Council for Foreign Relations, ekspert ds. ONZ. Okazuje się zresztą, że nowym krajom Unii, w tym Polsce, taki podział wcale nie przeszkadza.
– Analizowaliśmy dokładnie, co się nam opłaca. I okazuje się, że w kontekście obsady stanowisk w różnych ciałach ONZ czy nawet ewentualnego poszerzenia Rady Bezpieczeństwa pozostanie w grupie wschodniej ma większy sens – tłumaczy w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Witold Sobków, ambasador Polski przy ONZ.