51 lat temu, 9 października 1967 roku, został rozstrzelany Ernesto "Che" Guevara. Tekst z archiwum rp.pl
Wprawdzie apogeum jego pośmiertnej chwały przypadło na rok 1968, obserwujemy dziś kolejną falę sympatii dla Guevary, wzbierającą w lewicowych salonach i przelewającą się wprost na ulice, w ciżbę ludzką, która chętnie kupuje starą jak świat opowieść o zbóju, który ograbiał bogatych.
Święty La Higuera
Transparenty i plakaty z „Che” stały się nieodłącznym elementem życia publicznego – bez jego wizerunku nie może odbyć się żadna demonstracja przeciwko elektrowniom atomowym, okupacji Iraku, zaśmiecaniu kosmosu. Palestyńczycy walczą pod flagami z podobizną „Che” przeciwko Żydom, Żydzi wieszają zdjęcia „Che” na ścianach kibuców w Strefie Okupowanej. Kościół anglikański porównuje go do Chrystusa. Wytwórcy wina, zapałek i papierosów „El Che” zrobili z jego twarzy swego rodzaju logo. Nikt nie jest już w stanie uchronić się przed oglądaniem na podkoszulkach, kurtkach, motocyklach, plakatach twarzy bandyty, który do swojej matki pisał: "Wydałaś na świat wędrownego proroka, a ten donośnym głosem zapowiada dzień Sądu Ostatecznego".
Urodził się w 1928 roku w Argentynie, zaś powtórnie, jako wielki „Che” – po własnej śmieci w 1967 roku w wiosce La Higuera, gdzie dosięgły go kule pijanego żołnierza z ekspedycji karnej wysłanej przez boliwijskie władze do zlikwidowania komunistycznego mordercy, grożącego rozpętaniem w Ameryce Łacińskiej, jak zapowiadał "dziesięciu Wietnamów".
Minęło prawie czterdzieści lat od egzekucji Guevary w La Higuera. Miejsce śmierci „El Commandante” przyciąga dziś turystów. Na chętnych czeka „Szlak Che” – od Santa Cruz, skąd jego oddział wyruszył w beznadziejną wędrówkę bez celu, aż po La Higuera, gdzie marsz ten zakończyła boliwijska armia. Folder reklamowy zapewnia, że „w programie zwiedzania przewidziano chwilę zadumy w miejscu egzekucji”. Nie brak i makabrycznej atrakcji: w miejscowym muzeum goście mogą kupić flaszeczki z ziemią zebraną – jeśli wierzyć sprzedającym – przy świeżych zwłokach.