Choć z drugiej strony to, że kierunek jest oczywisty, nie znaczy, że oczywista jest skala. A skala podszytej politycznym zelotyzmem noblowskiej ekstrawagancji rośnie z roku na rok. Pamiętamy sławetną nagrodę, którą zaraz po wyborze uszczęśliwiono Obamę. Na zachętę, jak w przedszkolu... Pamiętamy Nobla dla Ala Gore’a za... walkę z globalnym ociepleniem (ludzie ciemni powiedzieliby, że co to ma wspólnego z pokojem, ale to przejaw niezrozumienia faktu, że takiego kroku wymagała logika etapu w wojnie o szczęśliwą ludzkość). A teraz Nobel dla Unii Europejskiej. Dla projektu pogrążonego w głębokim kryzysie, za to coraz wyraźniej zideologizowanego.
Tę groteskę trzeba po prostu zacząć traktować tak, jak na to zasługuje. Czyli jako kolejną pocieszną środowiskową premię, przyznawaną komuś, kto na danym etapie wzbudzi zachwyt europejskiego lewactwa. Nie denerwujmy się. Co roku będziemy mieli większą uciechę.