Wywodzący się z Bractwa Muzułmańskiego prezydent Mohamed Mursi najwyraźniej przejął się konsekwencjami wydanego pod koniec ubiegłego tygodnia dekretu. Postawił się w nim ponad prawem, jako instancja ostateczna. Rozbudziło to rewolucyjne nastroje w liberałach, lewicy, obawy mniejszości oraz oburzenie sędziów, którzy mieli wielki wpływ na wydarzenia w kraju.
Czołowi sędziowie próbowali skłonić Mursiego do odwołania dekretu. Po trwającym pięć godzin poniedziałkowym spotkaniu Mursiego z przedstawicielami Najwyższej Rady Wymiaru Sprawiedliwości było jasne, że powrót do stanu sprzed dekretu jest niemożliwy. Prezydent nie chce najwyraźniej okazać słabości. Jest jednak skłonny, jak powiedział jego rzecznik, nie podając szczegółów, do ograniczenia dekretu.
Nie uspokoiło to przeciwników Mursiego, nazywających go dyktatorem lub faraonem. Tysiące ludzi zbierało się na kairskim placu Tahrir. Jak opisywał na stronie internetowej największy dziennik „Al Ahram", swoje mniejsze manifestacje mieli i sędziowie, wznoszący okrzyki: „Egipt to państwo prawa", dziennikarze i artyści skandujący: „Precz z reżimem".
W okolicach placu Tahrir doszło do walk manifestantów z policją, która użyła gazów łzawiących.
Liderzy Bractwa Muzułmańskiego odwołali szykowany na wtorek wiec poparcia dla prezydenta w centrum Kairu, który miał być przeciwwagą dla manifestacji zapowiedzianych na ten dzień przez opozycję. „Nie chcemy dopuścić do rozlewu krwi" – oświadczył rzecznik Bractwa. A Partia Wolności i Sprawiedliwości, polityczne ramię Bractwa, podawała, że zajmuje teraz wspólne stanowisko z Partią Nur, czyli ugrupowaniem salafitów, skrajnych radykałów islamskich, antyzachodnich i antychrześcijańskich. Obie partie w wyborach do parlamentu, które skończyły się prawie rok temu, zdobyły dwie trzecie głosów. Widać, że obie mają świadomość, że toczy się walka między dwiema wizjami Egiptu: islamistyczną i świecko-liberalną.