Skorumpowana rewolta?

W latach 60. wybuchła ostatnia powszechna rewolucja XX stulecia. Wszystkie kolejne ruchy społeczne, czy się do tego przyznają, czy nie, wiele jej zawdzięczają

Publikacja: 23.02.2014 15:00

Festiwal Woodstock ,69 – kulturotwórcze i muzyczne wydarzenie

Festiwal Woodstock ,69 – kulturotwórcze i muzyczne wydarzenie

Foto: EAST NEWS

W poświęconym jej filmie dokumentalnym z 2009 r. Joan Baez to stateczna, elegancka dama z amerykańskiej wyższej klasy średniej. Przypadkowi widzowie nie od razu rozpoznają w niej wielką pieśniarkę młodzieżowej rewolty lat 60. Artystka wciąż występuje, wykonując utwory powstałe we współpracy z bardami zbuntowanego pokolenia lub zupełnie nowe, niezmiennie zaangażowane, dzisiaj może bardziej w zwyczajne sprawy ludzkie niż w wielkie debaty społeczne. A równocześnie odnajduje się z powodzeniem, spokojem – i chyba z upodobaniem, tak przynajmniej można sądzić na podstawie filmowego wizerunku Baez – w merkantylnym społeczeństwie, które skupia się przede wszystkim na konsumpcji dóbr i usług i któremu jest dobrze. Mówi o rodzinie, o sukcesach i zaniedbaniach z przeszłości, ale bez pretensji do teraźniejszości, bez zamykania się w skorupie pięknych wspomnień. Doświadczenie życiowe pomaga pogodzić się z tym, co poza zasięgiem działań i woli człowieka, a wszystkich pożarów świata nie sposób ugasić samemu. Młodzi gniewni mogliby donośnym głosem obwieszczać porzucenie ideałów, zdradę tamtego spontanicznego ruchu, konformizm.

Ale Joan Baez nie wyrzekła się swojej prawdy, żadnych idei nie porzuciła. Nawet entuzjazmu, czy, jak woleliby inni, naiwności zdeklarowanej aktywistki. Po prostu ocenia możliwości realizacji swych przekonań z dzisiejszej perspektywy. I z punktu widzenia dostępnego jej standardu życia. Czy to znaczy, że z wizji ostatniej na taką skalę uniwersyteckiej rewolucji nic nie pozostało? Że konsumpcyjny model życia został w końcu przez uczestniczącą w niej generację nie tylko zaakceptowany, ale i spotęgowany? Że bunt sprzedał się za obietnicę wygodnej codzienności? A może młodzieżowa rewolta osiągnęła podstawowe cele i nie było już o co walczyć? Te pytania dadzą się zawrzeć w jednym, ogólnym, ale precyzyjnym: co przepadło, a co zostało z radosnej odysei pasażerów „Żółtej łodzi podwodnej"?

Kalendarz rewolty

Polskim symbolem generacji sprzeciwu jest przede wszystkim Marzec '68, choć wydarzenia, które wtedy miały miejsce, stanowiły jedynie apogeum napięć. Polski, a przede wszystkim warszawski marzec, wpisywał się jednak raczej w aktualny kontekst polityczny państw Układu Warszawskiego, był kolejną, nieskuteczną wówczas, ale jak się okazało, niezwykle inspirującą próbą wypowiedzenia zdecydowanego „nie" wobec pojałtańskiego podziału Europy. Oceniany jest dzisiaj i interpretowany bardzo różnie, trzeba jednak pamiętać o tym, że możliwość prowadzenia w ogóle takiej dyskusji zawdzięczamy procesowi, którego wypadki marcowe i ich konsekwencje były istotnym składnikiem. Bohaterowie „bitwy o »Dziady«" i ich spadkobiercy reprezentujący obie (jeśli nie było ich więcej) strony konfliktu odegrali ogromną rolę w życiu politycznym i społecznym Polski po 1989 r. i zaprzeczyć się temu nie da. Ten akt nieposłuszeństwa obywatelskiego zdominowały jednak kwestie polityczne, zmiany w sferze obyczajowości, mentalności, relacji międzyludzkich, zachodziły samoistnie i gdzieś w tle „ważnych spraw". Niewykluczone, że w przyszłości, którą na razie trudno prognozować, najbardziej intrygującym świadectwem tej epoki staną się kolejne roczniki „Przekroju" i leciutki serial komediowy „Wojna domowa", a odezwy intelektualistów i przemówienia partyjne pozostaną przedmiotem zainteresowania wąskiego grona historyków.

Bez wątpienia polski Marzec '68 z rewoltą zachodnią łączyła rzecz zasadnicza: były to ruchy w pierwszym rzędzie studenckie, czynne reakcje środowisk akademickich, intelektualnych i kulturalnych na przynoszącą rozczarowanie rzeczywistość. W różnych częściach Starego Kontynentu i świata obejmowały – lub nie – inne warstwy społeczne. W Polsce taka próba zakończyła się fiaskiem, zakorzeniony w naszej historii rozdźwięk między intelektualistami a robotnikami tylko się pogłębił – złożyło się na to tak wiele przyczyn, że trudno wymienić je wszystkie, warto tylko wspomnieć o tych nieco zapomnianych, jak zwiększenie limitów punktów za pochodzenie w rekrutacji na wyższe uczelnie – i lat trzeba było, a także, niestety, krwi, aby choć częściowo tę przepaść zasypać. Należy jednak mieć na uwadze, że marcowy bunt, którego ranga w Polsce i poza Polską była i jest bezdyskusyjna, nie był faktem odosobnionym.

Rok 1968 był gęsty od wydarzeń o znaczeniu historycznym. Tuż za naszą południową granicą trwała przez kilka miesięcy praska wiosna, czechosłowacki zryw niepodległościowy, znacznie poważniejszy niż wydarzenia w Polsce i zakończony interwencją zbrojną wojsk bloku komunistycznego, której nieuniknionym następstwem były ofiary w ludziach. Notabene, to też był po części nasz „sześćdziesiąty ósmy": nie wszystkie państwa zależne od Związku Radzieckiego wysłały swoje wojska. Rumunia nie. Polska tak.

Demonstracje studenckie odbywały się też w innych krajach bloku wschodniego, choć miały raczej lokalny wymiar. Za to we wrześniu władze na Kremlu musiały przełknąć naprawdę gorzką pigułkę – Albania opuściła sterowany z Moskwy układ militarny (co nie znaczy, że jej władze wybrały wówczas zwrot ku demokracji, ale to materiał na inną opowieść).

Jest swoistą ironią dziejów, że wystąpienia studenckie w państwach socjalistycznych ich partyjni przywódcy nazywali zgodnie „kontrrewolucją", natomiast te poza sferą wpływów Rosji Radzieckiej i Chin doczekały się u siebie etykiety „rewolucji", chociaż w obu przypadkach chodziło przede wszystkim o szeroko rozumianą wolność słowa i radykalną poprawę sytuacji gospodarczej. Protestowano praktycznie wszędzie. W Brazylii młody człowiek zginął, domagając się obniżenia kosztów posiłku w jadłodalniach obsługujących niezamożnych studentów. W Meksyku zastrzelono 300 studentów i przechodniów, bo dyktatura poczuła się zagrożona zaostrzeniem się form niezadowolenia społecznego. Londyńskimi ulicami kroczyła młodzież, nawołując do zakończenia wojny wietnamskiej, co dowodzi, że nie była to wyłącznie batalia USA i Rosji, a w zasadzie ten aspekt działań chyba najmniej uczestników interesował. Chciałoby się rzec, że władzom niemieckim udało się utrzymać porządek i dyscyplinę, ale to nieprawda. Demonstranci wyszli na ulice także tutaj, część z nich została aresztowana. Wśród nich Ulrike Meinhof – każda rewolucja rodzi potwory.

Oczywiście poza tym wszystkim zdarzył się paryski maj. Właściwie wiele elementów tej gigantycznej rewolty studenckiej przypominało wydarzenia marcowe: zaczęło się od żądań przestrzegania autonomii wyższych uczelni i nie do końca sprecyzowanych zmian ekonomicznych. Jednym z liderów ideologicznych środowisk studenckich był Daniel Cohn-Bendit, w kręgach stanowiącej cel ataków prawicy pojawiła się więc pogłoska o jego nieczystych intencjach i działaniu na zlecenie służb z drugiej strony berlińskiego muru, gdzie wciąż duże wpływy mieli myśliciele pochodzenia żydowskiego. Ale na tym podobieństwa się skończyły, bo rewolucja – tak wkrótce nazywała ją większość mediów – zaskoczyła swoimi rozmiarami władze Francji z Charlesem de  Gaulle'em na czele, przekroczyła mury uniwersytetów (zamkniętych zresztą przez policję), skryła się za barykadami na ulicach Paryża i objęła wielkie zakłady przemysłowe, w tym fabryki samochodów, robotników zaś trudno było podejrzewać o udział w intelektualnych koteriach.

Aż trudno uwierzyć, że już pod koniec maja ten wielki społeczny ferment zaczął wygasać. De Gaulle nie musiał sięgać po rozwiązania drastyczne, popierało go ciągle bardzo wielu Francuzów, którzy w radykalnej lewicy nie widzieli alternatywy dla bohatera wojennego. Przy takim nagromadzeniu ludzi i środków przemocy z jednej i z drugiej strony nie obyło się bez ofiar, ale były to incydenty nieliczne – i niech wybaczą mi to stwierdzenie ofiary i ich rodziny. Francuskie niepokoje, choć niewolne od momentów dramatycznych, zaowocowały wyważonymi zmianami w strukturze władzy, zwróciły uwagę rządzących na bardzo poważną polaryzację majątkową społeczeństwa, a przed wszystkim były inspiracją dla różnego rodzaju inicjatyw liberalnych, jak feminizm czy ekologia. Ta rewolucja dowiodła, że dialog jest możliwy, da się uniknąć zorganizowanego użycia broni, a protestujący i siły porządkowe potrafią trzymać nerwy na wodzy. Ten ostatni punkt wcale nie jest najmniej ważny, bo jeśli ktoś sądzi że francuska policja to współczesne wcielenie delikatności Aramisa i szlachetności d'Artagnana, to, cóż, jest w błędzie.

We Francji nie strzelano do studentów, tak jak w krajach mniej lub bardziej totalitarnych. Ta moneta miała swój rewers: w rozwiniętych demokracjach broń kierowano przeciw przywódcom i liderom opozycji zmierzających pokojową ścieżką. W Stanach Zjednoczonych, światowym centrum młodzieżowej rewolucji, policja używała broni z największą ostrożnością, jeśli nie z innych powodów, to przynajmniej kierując się zdrowym rozsądkiem. Ale fanatycy i po prostu ci, którzy na niepowodzenia i brak orientacji w zawiłościach współczesności reagują agresją, bo nie znają innych argumentów, rzadko zachowują się racjonalnie. Poza tym szukają rozgłosu. 4 kwietnia 1968 r. Jamer Earl Ray zamordował pastora Martina Luthera Kinga. Dwa miesiące później z rąk Palestyńczyka Sirhana Sirhana zginął Robert F. Kennnedy, młodszy brat zastrzelonego w Dallas prezydenta. Wielu Amerykanów do dziś nie wierzy, że zatrzymano właściwych sprawców, podobnie jak w sprawie JFK. Teorii spiskowych jest mnóstwo, ale można mniemać, że dla Ameryki zabójstwa polityczne lat 60. były szokiem tak ogromnym, iż obywatele tego państwa nie uwierzyliby w jakiegokolwiek mordercę, który nie okazałby się co najmniej zawodowym mordercą wynajętym przez tajne agencje.

A jednak trzeba było pogodzić się z tym, że świat stanął na głowie. Zabójstwo, już nie polityczne, nie zawsze nawet popełniane z pobudek ideowych, stało się ohydną grą z publicznością. Valerie Solanas, feministka i lesbijka, w czerwcu postrzeliła Andy Warhola. Jej wyjaśnienia dotyczące motywów tego czynu były zwyczajnie mętne. Amerykański wymiar sprawiedliwości, zapewne nie do końca wiedząc, jak właściwie oceniać ten swoisty zamach, wolał umieścić ją w zakładzie psychiatrycznym. Wielu wielbicieli twórczości Warhola ze sfer artystycznych uważało, że została potraktowana zbyt łagodnie, z kolei część działaczek feministycznych uznała ją za postać heroiczną. W grudniu zaś, tuż przed świętami, po raz pierwszy zaatakował Zodiak, nieuchwytny seryjny morderca, który z popełnionych zbrodni uczynił pretekst do wyrafinowanej próby udowodnienia całkowitej bezradności amerykańskiej policji.

Ta lista wydaje się nie mieć końca. Powinny się na niej znaleźć Chiny w rękach wielkiego eksperymentatora Mao, któremu udała się wtedy sztuka niebywała – wyczerpał cierpliwość swojego bezgranicznie cierpliwego narodu, Izrael, coraz bardziej przypominający oblężoną twierdzę, a przy okazji niemal cały świat arabski, państwa afrykańskie, budujące swoją niepodległość bądź popadające w zależność od reżimów, nawet polityczna kraina Oz, Kanada, gdzie nowo wybrany premier Pierre Trudeau wprowadzał nowy styl rządów oparty na zadeklarowanej tolerancji wobec wszelkich odmienności, a równocześnie na zdumiewającej arogancji, płynącej z pewności, że „rząd wie lepiej".

Tymczasem w Wietnamie co miesiąc dochodziło do kolejnej masakry ludności cywilnej, a dowódcy niezwyciężonej armii amerykańskiej zaczynali sobie uświadamiać, że oto przegrywają wojnę z ochotniczymi oddziałami niewyedukowanych chłopów, niepotrafiących obsługiwać bardziej zaawansowanego sprzętu wojskowego, za to doskonale znających dżunglę. A warto dodać, że wiedza ta, dzięki mediom masowym, przestała być strzeżonym udziałem wtajemniczonych i lepiej poinformowanych. Cokolwiek złego można mówić o telewizji i prasie, bez nich do globalnej rewolty lat 60. po prostu by nie doszło.

1968 rok stał się mitem. Nie tylko kontrkultury, nie tylko młodzieżowych rewolt. Dzisiaj postrzegany jest jako rok wielkiego przełomu, ostatnia erupcja prawdziwych idei o globalnym zasięgu. Czas dojrzewania pokolenia, które dało nam świat w jego obecnym kształcie. Także początek degradacji, korupcji tych idei, upadku wpisanego w sam organizm wielkiej rewolucji. A przecież był ten rok tylko kulminacją zdarzeń obejmujących całą dekadę i wykraczających poza jej ramy. Fenomenu dekady nie da się zaś wyjaśnić bez krótkiej wyprawy w przeszłość.

Dzieci apokalipsy

Co ma wspólnego apokalipsa II wojny światowej z hippisami? Bardzo wiele. Naturalną reakcją społeczeństw na hekatombę wojny jest wzrost rozrodczości, aby „wyrównać straty". Tak się stało również po tej wojnie. Na Zachodzie w pierwszych latach powojennych odnotowano kolosalny przyrost demograficzny. W potwornie zniszczonej Europie Wschodniej skok ten nastąpił nieco później. Krótko mówiąc, rodziły się dzieci. Bardzo dużo dzieci. Na ogół w takiej sytuacji poważnym problemem jest kondycja ekonomiczna rozrośniętych nagle społeczeństw. Dzieci kosztują. Tym razem jednak boomowi demograficznemu towarzyszył rozkwit gospodarczo-finansowy. Wiele państw po prostu wzbogaciło się na wojnie, standard życia wyraźnie wzrósł, a należałoby też wspomnieć o istnej rewolucji technologicznej – nic tak nie napędza wynalazczości i postępu technicznego, jak wojna. Na plakatach i drukach reklamowych z lat 50. oglądamy wnętrze zachodniego domu: jest już wszędzie i radioodbiornik (przynajmniej jeden), i telewizor. Podłogi czyści elektrolux, w głębi lśni potężna lodówka i reszta sprzętu AGD. Wszystko robi się samo. Na kanapie, paląc papierosa i z gazetą w ręku, rozpiera się pan domu i jest szczęśliwy. Nad pracą wszystkich sprzętów czuwa pani domu, obowiązkowo w eleganckiej sukience i pantofelkach, i jest szczęśliwa, przynajmniej z punktu widzenia pana domu. A wokół hasają dzieci.

Te dzieci wychowały się w niedostępnym wcześniej dobrobycie. I uznały ten stan rzeczy za absolutnie oczywisty. Młodym, dojrzewającym na początku lat 60., rodzice zapewnili też niezłe wykształcenie i warunki startu w dorosłość, jakich sami nigdy nie mieli. Ale wtedy na pięknym obrazku pojawiły się rysy. Tylko część młodych ludzi, wychowanych w uprzywilejowanej klasie średniej, mogła korzystać z tych dóbr. Obok żyły na znacznie niższym poziomie warstwy upośledzone, ci, których powojenny podział zysków ominął. Co więcej, ewolucji ekonomicznej nie towarzyszyła, zdaniem lewego skrzydła elit intelektualnych, ewolucja struktur społecznych. Mówiąc inaczej, rodzice byli niepoprawnymi tradycjonalistami, wierzącymi w Boga, rodzinę, ojczyznę i ustalony z dawien dawna ład społeczny. Odstępstwa od normy, na przykład normy seksualnej, traktowane były przez nich jako wstydliwe przypadki zaburzeń umysłowych, dominująca pozycja białego człowieka była dla nich faktem – jeszcze w 1968 r. Enoch Powell, angielski konserwatysta, nazywał angielskie ustawy antydyskryminacyjne „szaleństwem" (gdyby ktoś wątpił w trwałość tych poglądów, proszę posłuchać świeżutkich wypowiedzi angielskich polityków o szkodliwych skutkach emigracji zarobkowej z Polski) – podobnie zresztą jak role kulturowe kobiet i mężczyzn.

Gruntownie wykształcona i przygotowana ideowo generacja, która miała zapewniony byt materialny, zapragnęła zaspokojenia jedynej potrzeby, której nie zaspokajał świat urządzony przez starszych – potrzeby wolności. Wolności od wszechogarniającego, niezmiennego porządku, skostniałych systemów wartości, lęków, które rodziło widmo kolejnej wojny – innego sposobu rozwiązywania konfliktów ich poprzednicy najwyraźniej nie potrafili sobie wyobrazić – wolności od władzy, wszelkiej władzy, ponieważ władza demoralizuje i sankcjonuje nierówność oraz presję modelu życia tych, którzy ją sprawują; od prawa, gdyż jest tylko zbiorem umownych reguł niepopartych w rzeczywistości żadnym ludzkim determinizmem, oraz od wszelkich sformalizowanych ograniczeń, które ograniczają swobodę wyboru jednostki i społeczności. A nawet od tych wszystkich zapewniających wygodę przedmiotów, bo choć pozornie należą do swego właściciela, w rzeczywistości czynią go swoim niewolnikiem. Nadszedł czas rewolucji. Obejmującej, w założeniu, każdy aspekt ludzkiego życia.

A zatem różnić się trzeba już strojem i generalnie wyglądem. Wyprasowane garnitury i eleganckie żakiety zostały zastąpione przez chaotyczny, ale za to oryginalny, swobodny i bajecznie kolorowy strój hippisa. Skoro aglomeracja miejska zmienia ludzi w automaty, trzeba ją porzucić na rzecz komuny, bardzo luźnej quasi- -wspólnoty ludzi wolnych i decydujących o sobie, pragnących znaleźć się jak najbliżej natury. Komuna z założenia nie może mieć przywódców, bo są namiastką władzy. A władzę trzeba kontestować wszelkimi możliwymi metodami, jest zawsze zła, tak jak relacja oparta na obdarzaniu innych bezinteresowną miłością musi być dobra.

Na zgliszczach rewolucji

Ten raj wyobrażony, skrajna postać rewolucji, nie mógł przetrwać długo. Trzeba było przecież jakoś zarabiać na utrzymanie, zrobić karierę i zdobyć powszechny szacunek, a może też sławę, zapewnić sobie jakąś stabilizację, bowiem egzystencja nieustabilizowana, może i atrakcyjna, nie dawała wcale poczucia bezpieczeństwa. I w końcu przejąć ster władzy, gdy jej obecni luminarze okażą się niereformowalni. Radosny bałagan został więc wyparty przez ruch zorganizowanego sprzeciwu. Dzieci kwiaty ustąpiły miejsca dobrze zmotywowanym idealistom, którzy pragnęli naprawiać świat. Przez bunt, manifest, spór ideologiczny, odmowę uczestnictwa, bierny lub czynny opór, przez sztukę i literaturę. Trudno odmówić racji zwolennikom tezy, że kultura artystyczna tej epoki była autentyczna, co znaczy, że powstawała, aby wyrażać treści ważne i zaangażowane ideologicznie, a nie tylko po to, by się dobrze sprzedać. Przyjrzyjmy się muzyce: już do końca XX wieku, a właściwie do dzisiaj, nie zdołała wybrzmieć z taką siłą, taką prawdą, jak wtedy, w Woodstock w 1969 r., na koncertach The Rolling Stones, The Doors czy Hendrixa. Była spoiwem wspólnoty, rewolucja czuła, że jest to jej i tylko jej muzyka, przemawiająca jej głosem.

Teksty piosenek nie były przyjemnym dodatkiem do przyjemnych dźwięków, przy których można potańczyć. Jeśli się w nie zagłębić, one w ogóle nie były przyjemne. Nie tylko śpiewane wiersze charyzmatycznego poety Jima Morrisona, także teksty piosenek Beatlesów, łagodniejsze, ale pełne treści. Pisarze chcieli tworzyć alternatywne wizje rzeczywistości, dotrzeć do prawdy, jakkolwiek patetycznie to brzmi. Filmowcy chcieli, aby ich filmy bolały, twórcy sceniczni z pełną świadomością występowali w roli wnikliwych obserwatorów i mentorów, plastycy chcieli redefiniować sztukę. Dlatego studenci chodzili po kampusach uniwersytetów z powieścią odnowiciela mitu Tolkiena pod pachą, głęboko przeżywali tragiczną pogoń za iluzją wolności, która jest udziałem bohaterów „Easy Ridera" Dennisa Hoopera, odnajdywali siebie i swoje rozterki w losach bohaterów musicalu „Hair". To – poza Tolkienem – przykłady amerykańskie, ale Europa też miała swoją Nową Falę, by określenie francuskiej szkoły filmowej rozciągnąć na całą twórczość europejską. Zresztą nurty kultury amerykańskiej wytyczali emigranci z Europy, jak Miloš Forman, Andy Warhol czy niepokorny Czesław Miłosz, który zawitał do Stanów u progu „wywrotowej" dekady.

Ale i ta utopia musiała się skończyć. Przegrała walkę nie z władzą, nie z tradycją, nie z prawem i uświęconymi kodeksami zasad. Z rynkiem. Z obrotem finansowym. Rynek nie miał nic przeciwko buntowi, jeśli ten można było korzystnie sprzedać. Tak jak muzykę, literaturę, sztukę, a nawet koncepcję wspólnoty i najbardziej wywrotowe idee. Jest w Warszawie sklep, wcale nie tani, z którego, przy odpowiednio zasobnym portfelu, można wyjść w pełnym kostiumie tak radykalnego buntownika, że ulica zadrży ze strachu. I pójść na latte do jednej z modnych kawiarni, by podyskutować o konieczności gruntownych zmian politycznych i społecznych.

Czy zatem nic nie zostało z tamtej rewolucji? Ależ zostało, i to sporo. Przede wszystkim przekonanie, że to władza jest dla społeczeństwa, a nie odwrotnie, i społeczeństwo powinno ją kontrolować, a w razie potrzeby wyrazić swoją dezaprobatę. Przeświadczenie o podmiotowości jednostki – mimo wszelkich ograniczeń, na które się zgadzam, mam prawo być sobą. Zrozumienie dla inności, oczywiście również obwarowane wymogami rzeczywistości społecznej. Zrozumienie, którego trzeba się nauczyć, nie tylko po to, aby inność uszanować, ale także by uniknąć sytuacji, w której inność przestanie liczyć się ze mną, moją prawdą, i zepchnie mnie na margines. Pozostały żywotne koncepcje, które wciąż zmuszają do myślenia i zdefiniowania swoich poglądów: feminizm, ekologia, walka z wszelkimi systemami sugerującymi, że pewni ludzie są lepsi, a inni gorsi, bo takimi się urodzili. I chyba to, co najważniejsze: czynny udział, świadome obserwowanie rzeczywistości zawsze niedoskonałej, zawsze wymagającej naprawy  jako alternatywa dla bezmyślnego gapienia się w telewizor i pochłaniania kolejnej porcji chipsów. Brzmi naiwnie? I bardzo dobrze, bo tak jak Joan Baez mam już prawo być naiwna w swoich marzeniach.

W poświęconym jej filmie dokumentalnym z 2009 r. Joan Baez to stateczna, elegancka dama z amerykańskiej wyższej klasy średniej. Przypadkowi widzowie nie od razu rozpoznają w niej wielką pieśniarkę młodzieżowej rewolty lat 60. Artystka wciąż występuje, wykonując utwory powstałe we współpracy z bardami zbuntowanego pokolenia lub zupełnie nowe, niezmiennie zaangażowane, dzisiaj może bardziej w zwyczajne sprawy ludzkie niż w wielkie debaty społeczne. A równocześnie odnajduje się z powodzeniem, spokojem – i chyba z upodobaniem, tak przynajmniej można sądzić na podstawie filmowego wizerunku Baez – w merkantylnym społeczeństwie, które skupia się przede wszystkim na konsumpcji dóbr i usług i któremu jest dobrze. Mówi o rodzinie, o sukcesach i zaniedbaniach z przeszłości, ale bez pretensji do teraźniejszości, bez zamykania się w skorupie pięknych wspomnień. Doświadczenie życiowe pomaga pogodzić się z tym, co poza zasięgiem działań i woli człowieka, a wszystkich pożarów świata nie sposób ugasić samemu. Młodzi gniewni mogliby donośnym głosem obwieszczać porzucenie ideałów, zdradę tamtego spontanicznego ruchu, konformizm.

Ale Joan Baez nie wyrzekła się swojej prawdy, żadnych idei nie porzuciła. Nawet entuzjazmu, czy, jak woleliby inni, naiwności zdeklarowanej aktywistki. Po prostu ocenia możliwości realizacji swych przekonań z dzisiejszej perspektywy. I z punktu widzenia dostępnego jej standardu życia. Czy to znaczy, że z wizji ostatniej na taką skalę uniwersyteckiej rewolucji nic nie pozostało? Że konsumpcyjny model życia został w końcu przez uczestniczącą w niej generację nie tylko zaakceptowany, ale i spotęgowany? Że bunt sprzedał się za obietnicę wygodnej codzienności? A może młodzieżowa rewolta osiągnęła podstawowe cele i nie było już o co walczyć? Te pytania dadzą się zawrzeć w jednym, ogólnym, ale precyzyjnym: co przepadło, a co zostało z radosnej odysei pasażerów „Żółtej łodzi podwodnej"?

Pozostało 91% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022