W zeszłym tygodniu w północnokoreańskiej akademii wojskowej Kang Kon wywieszono transparenty, na których Chiny nazwano krajem zdrajców. Na taki bezprecedensowy gest po raz ostatni pozwolił sobie dziadek obecnego dyktatora Kim Ir Sen w 1992 r. Tyle że wówczas izolacja jego państwa nie była tak głęboka jak dziś, a Pjongjang nie był skazany na ostatniego sojusznika, jakim pozostały Chiny.
Reżimowi Kim Dzong Una nie podobają się płynące z Pekinu pouczenia, by zaprzestał wymachiwania „atomową szabelką" i by poluzował dyktaturę. W zeszłym tygodniu kontrolowana przez wydział propagandy KPCh gazeta „Global Times" opublikowała bardzo ostry artykuł, w którym napisano m.in.: „Jeśli Pjongjang będzie podążał atomową ścieżką, wówczas będzie cierpiał długoterminową międzynarodową izolację, a bieda w państwie nie zostanie nigdy wyeliminowana". Autor artykułu bez niedomówień wyłożył pekiński punkt widzenia: jeśli Korea Północna będzie rozwijała program atomowy, to skaże się na prawdziwą izolację.
Wsparcie dla północnych Koreańczyków ze strony Pekinu już od kilku lat pozostaje dość ograniczone. Jest to raczej kroplówka, która pozwala na wegetację. Chińczycy mają wiele zastrzeżeń wobec trudnego sąsiada: nie podoba im się szmugiel narkotyków, nielegalna imigracja i wzrost przestępczości w regionach przygranicznych. Z irytacją zareagowali na egzekucję Jang Son Taeka, wuja młodego dyktatora, który miał dobre kontakty w Pekinie.
Chińczycy pomagają Pjongjangowi raczej z powodów taktycznych – grają na nosie Stanom Zjednoczonym i Japonii, nie chcieliby też ułatwiać zjednoczenia Korei, w wyniku czego amerykańskie wojska stanęłyby na ich granicy. Jednak dają reżimowi Kima do zrozumienia, że jego baterie rakiet balistycznych to już za wiele, nawet dla Pekinu.
Chińczycy nie ograniczają się do sygnalizujących zniecierpliwienie publikacji prasowych. Dzięki cichemu poparciu Pekinu Rada Bezpieczeństwa ONZ potępiła w zeszłym tygodniu Koreę Północną za niedawne testy rakietowe.