Pustoszenie obszarów wiejskich to dziś największy problem społeczny Islandii. Najgorzej jest tam, gdzie dociera noc polarna, czyli w północno-zachodnim rejonie zwanym Fiordy Zachodnie. W 1920 roku na obszarze Fiordów Zachodnich żyło blisko 15 proc. populacji Islandii. Dziś jest to 2,1 proc. wszystkich Islandczyków. Choć to bajkowo piękne obszary, mieszkańców pozostało już tylko ok. 7000, z czego połowa żyje w stolicy regionu – Isafjordur.
Po raz pierwszy odwiedziłam to miejsce jesienią 1996 r. Jeździł wtedy ze mną i pokazywał najpiękniejsze doliny, wodospady i osady przybrzeżne młody pracownik magistratu Halldor Halldorsson. Był to rok, w którym otwarty został najdłuższy (9,1 km) i najdroższy (15 mld dolarów) tunel Islandii. Połączył z Isafjordur trzy wioski – Flateyri, Sudereyri i Kirkjubol liczące w sumie ok. 500 osób. Halldor tłumaczył, że po zejściu lawiny, która zabiła rok wcześniej 20 mieszkańców Flateyri, ludzie zaczęli stamtąd uciekać. Tunel powstrzymał pustoszenie terenów wcześniej przez pół roku odciętych od stolicy.
Trzy lata później Halldor był już burmistrzem Isafjordur. Była jesień, w górach zaczynał się coroczny spęd owiec.
Aby zagonić swoje półdzikie owce na ogrodzone pastwiska, farmer potrzebuje wielu pomocników, bo zwierzęta pół roku chodzą swobodnie po okolicznych górach.
Pojechaliśmy wtedy do doliny Saebol. Coraz węższa żużlowa droga wspinała się pod górę serpentynami. Na przełęczy, na wysokości prawie 700 m n.p.m., zeszła ostro w dolinę, w której stały budynki pięciu farm. Tylko dwie z nich były zamieszkane. Nasi gospodarze – Elisabet A. Petersdottir i Erik Engholm – mieszkali wraz z rocznym synem Thorem na farmie nad brzegiem Atlantyku. Oprócz nich w dolinie otoczonej ścianami gór żyło jeszcze dwoje starszych ludzi. Dla pięciu osób gmina Isafjordur utrzymywała w stanie przejezdności przez siedem–osiem miesięcy w roku 15 km szutrowej drogi przez bezludne góry. Zimą łączność ze światem zapewniał telefon i pocztowa awionetka. Halldor starał się wtedy nakłonić farmerów do przenosin do Isafjordur.
Gdy w połowie lat pierwszej dekady XXI wieku znów poleciałam na Islandię, w dolinie były już tylko letnie domy, a sam Halldor zaczął robić szybką karierę polityczną. Został przewodniczącym Związku Gmin Islandzkich, reprezentował związek w Brukseli. Po ponad 45 latach życia w Isafjordur i on przeniósł się w końcu do Rejkiawiku.
W maju tego roku jako jeden z liderów Partii Niepodległości stanął do walki o fotel burmistrza stolicy. Zajął drugie miejsce (18 proc. głosów), jego partia utworzyła stołeczną koalicję ze zwycięzcą i Halldor już pewnie na Fiordy Zachodnie nie wróci. Dołączył do grona Islandczyków między 20. a 49. rokiem życia, którzy najczęściej opuszczają północny region kraju.
Trzy lata temu premier Jóhanna Sigurdardóttir obiecała przywrócić życie Fiordom Zachodnim. Przedstawiła plan zmian w systemie edukacji (więcej szkół na miejscu), ochrony zdrowia, pomocy farmerom i przedsiębiorcom. W planach władz jest 15 nowych tuneli w wyludniających się okolicach Islandii.
Na południe od Islandii leży archipelag 18 wulkanicznych Wysp Owczych – autonomiczny region Danii. Ich mieszkańcy, Faryjczycy, zawsze żyli tutaj w izolacji nie tylko od pozostałej części Europy, ale i od siebie. Jedna wyspa (Litla Dimun) zawsze była niezamieszkana; na pozostałych ludzie żyli i hodowali owce. Według danych statystycznych w ubiegłym roku na Koltur na starej farmie rodzinnej mieszkała jedna osoba. Na Stora Dimun mieszkańców jest dziewięciu, a na słynącej z kolonii maskonurów Mykynes – 13. W sumie z 48 tysięcy Faryjczyków blisko 20 tysięcy mieszka w stolicy, Torshavn, na największej wyspie Streymoy.
By powstrzymać opuszczanie pozostałych wysp, począwszy od lat 60. XX w., władze autonomii wykuły 18 tuneli, w tym dwa podwodne – łączący wyspę Streymoy z drugą pod względem wielkości Eysturoy oraz z Vogar, na którym jest lotnisko.
Na Wyspach Owczych największych emocji dostarczała mi jazda najstarszymi tunelami z lat 60. Są wąskie, na szerokość samochodu, wysokie zaledwie na trzy metry i nie ma w nich światła. Auta jadące z dwóch stron mogą się minąć dzięki zatokom wykutym co sto metrów.
Kiedyś ze wsi do wsi wędrowało się pieszo przez bezludne góry lub płynęło łodzią. Do dziś, choć to już czas szybkich aut, tuneli, dobrych dróg i transportu publicznego, w dużym odosobnieniu wciąż pozostają mieszkańcy pięciu wysp północnych – Kalsoy, Kunoy, Vidoy, Svinoy (31 osób) i najodleglejszej Fugloy (37 mieszkańców). Żeby dostać się do bardziej cywilizowanych rejonów, muszą płynąć łodzią. A to oznacza, że są zależni od kaprysów pogody. Na Kalsoy, która przypomina kształtem ogórek, trzy maleńkie wioski rozrzucone wzdłuż wybrzeża, pod ścianą gór, łączą trzy tunele zbudowane tylko po to, by kilkuset mieszkańców nie porzuciło wyspy. Na razie to się sprawdza.
Pustkowia
Wędrując po północnej Grenlandii sześć lat temu, zapisałam w dzienniku: „Pierwsze stałe osady założyli tu Duńczycy. (...) Do 1990 r. życie skupiło się w miejscowościach z dostępem do otwartej wody, umożliwiającej żeglugę i rybołówstwo. Do 1995 r. zniknęło ponad sto osad, bo ludzie przeprowadzili się do miasteczek".
Grenlandia – największa wyspa świata – to ląd dający ludziom małe szanse przeżycia. Ponad 2 mln km kw. śniegu i grubego na 3 km lądolodu. Osiem miesięcy zimy, z czego połowa w ciemnościach. Żadnych dróg lądowych; osady, których odległość liczy się nie w kilometrach, ale często w dniach: miasta mające po 1000 mieszkańców. Nic dziwnego, że „zagęszczenie" wynosi na Grenlandii 0,03 człowieka na km kw. W Islandii są to trzy osoby, w Norwegii – 16, a na Wyspach Owczych – 35. Dla porównania: w Polsce – 123.
Statystyki pokazują, że w ubiegłym roku w wioskach mieszkało 8,2 tys. Grenlandczyków, a 48,2 tys. w miastach. Dekadę wcześniej wiejskie osady skupiały 2 tysiące ludzi więcej. Teraz miejscowi ciągną tam, gdzie mają supermarkety, baseny, boisko piłkarskie, szkoły, internet i samochody. W 5-tysięcznym Illulisat – największym mieście grenlandzkiej północy – jest może 10 km asfaltu, ale po wąskich ulicach jeżdżą wielkie jeepy sprowadzone z Danii.
Eskimosi (Inuici, jak o sobie mówią) trzymają na obrzeżach miasta 30 tysięcy psów zaprzęgowych na łańcuchach przybitych do gołych skał. Latem karmią je rybami raz na dwa dni. Chude, głodne i brudne zwierzęta wyją całymi nocami, ale miejscowi nie zwracają na to uwagi. Ich kultura, zwyczaje i sposób życia w małych, izolowanych społecznościach uleciały wraz z puszkami coli rzucanymi pod nogi i wódką kupowaną w markecie.
Prognozy na przyszłość takich miejsc są dla ich mieszkańców dość ponure. „Grenlandia zawsze miała więcej ludzi, którzy ją opuszczali, niż się osiedlali. W przeszłości więzi plemienne były jednak na tyle silne, aby utrzymać Grenlandczyków na wyspie. Globalizacja uczyniła emigrację łatwiejszą i bardziej atrakcyjną. Połowa Grenlandczyków, którzy wyjeżdżają na studia za granicę, nigdy na Grenlandię nie wraca" – napisał Jonathan V. Last, dziennikarz „The Weekly Standard".Bruce Keeley, prezbiteriański pastor z Nowej Zelandii, wykonał drogę odwrotną. Z ponadmilionowego Auckland trafił do 380-osobowego Oban.
– Czy tęsknię za wielkim miastem? Nie. Ale chciałbym jeszcze raz polecieć do Europy i jeszcze raz odwiedzić Kraków. Byłem tam w 1974 roku i pamiętam do dziś – mówił mi w skromnym wnętrzu kościoła w Oban.