Hobbici uciekają do miast

Są jeszcze w cywilizowanym świecie miejsca, gdzie nie kursuje transport publiczny, nie działa internet, a ludzie zostawiają otwarte domy. Ale tolkienowskie Shire coraz szybciej się wyludnia. Zresztą nie tylko Shire.

Publikacja: 02.11.2014 12:21

Hobbici uciekają do miast

Foto: Rzeczpospolita

- Wychodząc, proszę nie zamykać domu, a klucz zostawić w drzwiach – powiedziała Angela.

– Ale idę na cały dzień, zostawiam wszystkie bagaże, sprzęt... – wypaliłam.

Uśmiechnęła się uspokajająco: – Tu nic nie zginie. A w międzyczasie ktoś może przyjedzie, zechce zanocować; musi mieć jak dostać się do domu. A to jedyny klucz – wskazała na prosty, staromodny zamykacz w drzwiach, uścisnęła mi dłoń i już jej nie było – menedżerki pensjonatu Hilltop, domu w ogrodzie na szczycie wzgórza leżącego 17 tysięcy kilometrów od Polski.

Gdy tu dotarłam, na wycieraczce przed drzwiami powitało mnie polskie: „dzień dobry". Dom stał otwarty, na kontuarze była karteczka z numerem telefonu stacjonarnego (tylko taki tu działa) na wszelki wypadek i informacja, że jestem jedynym gościem, a menedżer przyjedzie następnego dnia rano.

Wzgórze z pensjonatem góruje nad wsią Papatowai. Wieś leży na obszarze zwanym Catlins. To południowo-wschodnie wybrzeże nowozelandzkiej Wyspy Południowej. Mieszkańców w Papatowai jest według statystyk 30, ale podczas trzech dni spędzonych tu w kwietniu spotkałam troje ludzi – babcię na maleńkiej stacji benzynowej; mężczyznę strzygącego trawnik przy przydrożnym motelu i starszą panią z psem na plaży w miejscu, gdzie rzeka Tahakopa wpada leniwie w zimne wody Morza Tasmana.

– Wszyscy uciekają do miast – odpowiedziała filozoficznie starsza pani zapytana o wiejską pustkę.

Tłumów nie ma

Dziwne, bo Catlins ma same atuty. Plaże są złociste, szerokie na kilkaset metrów, długie na kilometry. Grzywacze spektakularnie rozbijają się o brzegi, ptaki dają się podglądać, a muszle – zbierać. Do plaż dochodzą lasy deszczowe pełne drzewiastych paproci i szlaków wędrownych; na plażach wylegują się lwy morskie i drepczą pingwiny Hoiho (żółtookie).

Są tu leśne wodospady i jaskinie o wejściach mających 30 m wysokości. Jest jeden z trzech na świecie skamieniałych lasów nadmorskich sprzed 150 mln lat. Są stare latarnie morskie, pozostałości stacji wielorybniczych i kopalni złota. Wszystko tak niezwykłe, że powinno wrzeć tutaj od ciekawskiego ludzkiego tłumu.

Ale tłumu nie ma. Większość domów w Papatowai to letniska i większość z nich jest wystawiona na sprzedaż. Wieś zapełnia się dwa razy do roku – w okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Wtedy w Hilltop trudno o wolne miejsce, a Angela, na co dzień mieszkająca na odległej o 8 km farmie, ma mnóstwo pracy.

Ale w sąsiedniej wiosce Chaslands nawet świątecznego ruchu już nie ma. Większość domów się rozpadła. Po farmach pozostały zarośla i ruiny. Kolejna wieś – Waikawa – dziś senna maleńka osada nad zatoką Curio, była kilkadziesiąt lat temu największym portem Catlins. To stąd w świat wypływały statki z setkami ton miejscowego drewna; wokół działały kopalnie złota, kamieniołomy, młyny i tartaki, farmy mleczne i stacje wielorybnicze. Dziś pozostały nieliczne farmy i turystyka.

Nowa Zelandia jest krajem o najbardziej zurbanizowanej populacji. Blisko 72 proc. ludności mieszka w miastach 30-tysięcznych i większych. A ponad połowa (54 proc.) Nowozelandczyków to mieszkańcy czterech największych miast: Auckland, Wellington, Christchurch i Hamilton" – można przeczytać w statystycznym profilu kraju.

I pomyśleć, że dzieje się to w czasach, gdy życie stało się o niebo łatwiejsze. W czasach internetu, telefonii komórkowej, powszechności samochodów i samolotów. Choć ułatwiają życie, widać, że nie zatrzymują ludzi w dalekich wsiach i osadach.

Szkoła na pace

Wyludnienie obszarów wiejskich w Catlins trwa od stu lat. Na początku XX w. ludzie wyjeżdżali, bo padały bardzo tu kiedyś powszechne leśne tartaki, a farmy łączyły się w większe. Tendencja ucieczki do miast nadal jest widoczna, ale jest sezonowy wzrost mieszkańców związany z atrakcjami turystycznymi – tłumaczył mi Stuart McDonald, współwłaściciel Hilltop. To on przekonał mnie, że pomimo braku publicznego transportu do Catlins warto dotrzeć. I to on wskazał sposób. Trzeba wykupić wycieczkę.

Wyboru nie ma. Jedna firma obsługuje przewozy turystyczne drogą malowniczo zawieszoną na klifach południowo-wchodniego wybrzeża. Konkurencji nie ma żadnej i trzeba zabulić prawie 200 miejscowych dolarów (523 zł) za pokonanie trasy krótszej niż z Warszawy do Olsztyna.

Sądząc po zapełnieniu busa obsługującego wycieczkę „Spectacular Catlins" między miastami Dunedin a Invercargill – leżącym najdalej na południe naszego globu, jedyny przewoźnik kłopotu z frekwencją nie ma. W moim busie byli Irlandczycy, Szwajcar, Kanadyjka, Australijka, fińskie małżeństwo podróżujące trzeci miesiąc dookoła świata, mieszkanka Szetlandów oraz Niemcy.

W czasie wycieczki można zrobić kilkudniową przerwę w jednej z wiosek. Wysiadłam w Papatowai. To rodzinne strony Stuarta McDonalda.

„Nasze rodziny kochały, żyły i trudziły się w Catlins przez ponad sto lat. Historia Hilltop zaczęła się około 1880 roku, kiedy szkoccy pionierzy Murdoch i Mary McLennan i ich ośmioro dzieci osiedlili się w Tahakopa Valley (dolina sąsiadująca z Hilltop – red). To przodkowie obecnych właścicieli" – napisał Stuart.

W 1993 roku Rodney McDonald – praprawnuk Murdocha i Mary McLennan – zauważył, że okolice jego farmy odwiedza coraz więcej turystów, a miejsc noclegowych brakuje. Sprytny Rodney znalazł w odległym o blisko 200 km Te Anu (miasto, gdzie dziś zaczyna się najsłynniejszy szlak wędrowny Nowej Zelandii – Milford Track) opuszczoną szkołę. Spodobały mu się jej duże okna, spadzisty dach. Kupił ją i przetransportował ciężarówką na wzgórze na terenie swojego gospodarstwa. Interes się rozkręcił. Pięć lat później Rodney przywiózł więc i postawił poniżej szkoły drugi dom – starą górniczą chatę z osady Kaitangata w pobliżu miasteczka Balclutha. Oba budynki zostały odnowione, otoczone ogrodami i dziś tworzą Hilltop i położony niżej Bottom House.

Kilka dni później płynęłam promem na trzecią nowozelandzką wyspę, leżącą najbardziej na południe w strefie Ryczących Czterdziestek. Rakiura (albo Steward), choć mała nie jest (70 km długa i 40 km szeroka), ma tylko 380 mieszkańców i jedną osadę – Oban.

Miejsce jest jak sielskie Shire z powieści Tolkiena – urodziwa kraina hobbitów, istot niewielkich wzrostem, ale o wielkich sercach, pokojowych i przyjaznych podróżnym. Domy Oban zawieszone na klifach nad kilkoma zatokami toną w wielkich, kwiecistych ogrodach opierających się o zielone lasy deszczowe. Zimą na niebie falują zielone firany zórz polarnych. Wschody i zachody to osobne spektakle możliwości natury. Mieszkańcy są chętni gościom, bo żyją dziś przede wszystkim z turystów.

W czasie tegorocznej Wielkanocy Oban odwiedziło kilka tysięcy ludzi, większość to Nowozelandczycy z największych miast – Auckland, Wellington, bo i dla nich ta odległa o ponad 1000 km wyspa jest mało znana i egzotyczna. Choć na wyspie jest tylko 20 km dróg asfaltowych, to szlaków do wędrowania ponad 200 kilometrów.

Dla Oban był to więc czas żniw. Cała osada pracowała, by obsłużyć gości, którzy jedli, pili, spali, wędrowali, wypływali na pobliską wyspę ptaków – Ulwę – i na połowy ryb. Odwiedzali też lokalne muzeum, galerię potwornie drogich pamiątek; wykupywali wycieczki morskie itp., itd. Kolejka u Matta i Aliny Atkinsów stała na zewnątrz biura oferującego wycieczki łodzią i wędrowanie z przewodnikiem.

Dzień wcześniej rozmawiałam z Aliną w pustym biurze. Urodziła się w Niemczech, mieszkała w Australii, gdzie poznała Matta – nurka, żeglarza, potomka dwóch pokoleń rybaków z Rakiury. Po 14 latach pracy w parku narodowym Abla Tasmana na Wyspie Południowej Matt postanowił wrócić do swojego rodzinnego Shire i razem z żoną otworzyć biznes turystyczny. Mieszkają na wyspie od pięciu lat. Alina mówi, że choć turystów przybywa, to miejscowi opuszczają Rakiurę.

Sue sprzedająca w jedynym miejscowym sklepie z odzieżą mieszka w Oban od ponad pół wieku. Opowiadała, że w latach 60. XX w na wyspie żyło ponad 600 osób.

– Wtedy w Oban wszyscy pracowali na morzu, łowili ryby, ośmiornice i ostrygi. Łodzie to był jedyny środek transportu między zatokami. Elektryczność pojawiła się u nas w końcu lat 80. XX wieku. Drogi gruntowe pokonywaliśmy pieszo lub konno. Dziś wszyscy mamy tu samochody, internet, komórki, sklepy, regularne połączenia promowe i samoloty, ale widocznie to za mało, by ludzi zatrzymać. Młodzi wolą duże miasta. Wyjeżdżają na naukę i nie wracają – przyznaje.

Ser nad fiordem

Tendencje do opuszczania niewielkich izolowanych terenów są nie tylko w Nowej Zelandii. Wydaje się, że im wyższy poziom życia, tym bardziej ludzie ciągną do wielkich skupisk, w których później często skarżą się na samotność.

„Norwegia może stracić wiele ze swoich największych atrakcji turystycznych na skutek urbanizacji i wyludnienia wsi" – dowodzi Jan Dietz w „Dietz Foresight". Od lat bada on rozwój biznesu w lokalnych społecznościach na terenie całego kraju. „Staramy się zrozumieć przyszłość, zanim nadejdzie i i uderzy nas w twarz" – mówił barwnie Dietz (wypowiedź dla „Norway Post Kulturnett") w styczniu tego roku na konferencji Zielony Fiord 2020 w Geiranger.

To jedyne zamieszkane dziś miejsce (300 mieszkańców) na końcu najbardziej chyba rozreklamowanego fiordu Norwegii (rocznie pływa tutaj statkami ok. 600 tys. turystów). Prognozy na przyszłość takich wsi są jednak dość ponure.

Konrad Konieczny, który w Norwegii mieszkał, świetnie mówi po norwesku i napisał o niej przewodnik dla Pascala, podaje, że na występach stromych ścian Geirangerfjord znajdowało się wiele farm, ale ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stamtąd w 1961 roku.

Byłam z Konradem dwa lata temu nad Sognefjord – najdłuższym norweskim fiordem ( i drugim w tej kategorii na świecie) – położonym bardziej na południe od Geirangerfjord. Tutaj wciąż funkcjonuje wiele małych osad przytulonych do stromych ścian fiordu. Taka jest na przykład Undredal, do której dotarliśmy łodzią. We wsi stoi najmniejszy kościół w Norwegii z XII w., a mieszka tam mniej niż sto osób. Ich sposobem na przetrwanie jest hodowla kóz i wyrób jedynego w swoim rodzaju sera geitost o karmelowym kolorze i słodko-ostrym smaku.

Do 1988 r. wioska nie miała lądowego połączenia ze światem. Przebity tunel umożliwił lokalnej społeczności większy kontakt z krajem. Mieszkańcy dobrze to wykorzystali. Stworzyli muzeum swojego sera, sklep firmowy, przygotowują degustacje dla grup turystów i sprzedają wyroby. Pojawiła się agroturystyka, gospodarze cały rok przyjmują gości, organizują imprezy, festyny, jarmarki.

Ratunek ?w tunelach

Według Dietza urbanizacja Norwegii osiągnie apogeum w 2030 roku. Do tego czasu wiele wiosek czeka wyludnienie lub znajdą się na jego granicy. Paradoksalnie poprawi to ich sytuację, bo staną się same w sobie atrakcją. W celu zachowania populacji w takich miejscach ludzie muszą jednak mieć pomysł na życie, jak w Undredal, a także entuzjazm do jego wspólnej realizacji

Tunele przebijane przez góry do izolowanych osiedli to także na Islandii często jedyna szansa na zatrzymanie wyludnienia wsi. W tym północnym wyspiarskim kraju wielkości jednej trzeciej Polski w jego stolicy – Rejkiawiku – i okolicach mieszka dziś dwie trzecie populacji.

Pustoszenie obszarów wiejskich to dziś największy problem społeczny Islandii. Najgorzej jest tam, gdzie dociera noc polarna, czyli w północno-zachodnim rejonie zwanym Fiordy Zachodnie. W 1920 roku na obszarze Fiordów Zachodnich żyło blisko 15 proc. populacji Islandii. Dziś jest to 2,1 proc. wszystkich Islandczyków. Choć to bajkowo piękne obszary, mieszkańców pozostało już tylko ok. 7000, z czego połowa żyje w stolicy regionu – Isafjordur.

Po raz pierwszy odwiedziłam to miejsce jesienią 1996 r. Jeździł wtedy ze mną i pokazywał najpiękniejsze doliny, wodospady i osady przybrzeżne młody pracownik magistratu Halldor Halldorsson. Był to rok, w którym otwarty został najdłuższy (9,1 km) i najdroższy (15 mld dolarów) tunel Islandii. Połączył z Isafjordur trzy wioski – Flateyri, Sudereyri i Kirkjubol liczące w sumie ok. 500 osób. Halldor tłumaczył, że po zejściu lawiny, która zabiła rok wcześniej 20 mieszkańców Flateyri, ludzie zaczęli stamtąd uciekać. Tunel powstrzymał pustoszenie terenów wcześniej przez pół roku odciętych od stolicy.

Trzy lata później Halldor był już burmistrzem Isafjordur. Była jesień, w górach zaczynał się coroczny spęd owiec.

Aby zagonić swoje półdzikie owce na ogrodzone pastwiska, farmer potrzebuje wielu pomocników, bo zwierzęta pół roku chodzą swobodnie po okolicznych górach.

Pojechaliśmy wtedy do doliny Saebol. Coraz węższa żużlowa droga wspinała się pod górę serpentynami. Na przełęczy, na wysokości prawie 700 m n.p.m., zeszła ostro w dolinę, w której stały budynki pięciu farm. Tylko dwie z nich były zamieszkane. Nasi gospodarze – Elisabet A. Petersdottir i Erik Engholm – mieszkali wraz z rocznym synem Thorem na farmie nad brzegiem Atlantyku. Oprócz nich w dolinie otoczonej ścianami gór żyło jeszcze dwoje starszych ludzi. Dla pięciu osób gmina Isafjordur utrzymywała w stanie przejezdności przez siedem–osiem miesięcy w roku 15 km szutrowej drogi przez bezludne góry. Zimą łączność ze światem zapewniał telefon i pocztowa awionetka. Halldor starał się wtedy nakłonić farmerów do przenosin do Isafjordur.

Gdy w połowie lat pierwszej dekady XXI wieku znów poleciałam na Islandię, w dolinie były już tylko letnie domy, a sam Halldor zaczął robić szybką karierę polityczną. Został przewodniczącym Związku Gmin Islandzkich, reprezentował związek w Brukseli. Po ponad 45 latach życia w Isafjordur i on przeniósł się w końcu do Rejkiawiku.

W maju tego roku jako jeden z liderów Partii Niepodległości stanął do walki o fotel burmistrza stolicy. Zajął drugie miejsce (18 proc. głosów), jego partia utworzyła stołeczną koalicję ze zwycięzcą i Halldor już pewnie na Fiordy Zachodnie nie wróci. Dołączył do grona Islandczyków między 20. a 49. rokiem życia, którzy najczęściej opuszczają północny region kraju.

Trzy lata temu premier Jóhanna Sigurdardóttir obiecała przywrócić życie Fiordom Zachodnim. Przedstawiła plan zmian w systemie edukacji (więcej szkół na miejscu), ochrony zdrowia, pomocy farmerom i przedsiębiorcom. W planach władz jest 15 nowych tuneli w wyludniających się okolicach Islandii.

Na południe od Islandii leży archipelag 18 wulkanicznych Wysp Owczych – autonomiczny region Danii. Ich mieszkańcy, Faryjczycy, zawsze żyli tutaj w izolacji nie tylko od pozostałej części Europy, ale i od siebie. Jedna wyspa (Litla Dimun) zawsze była niezamieszkana; na pozostałych ludzie żyli i hodowali owce. Według danych statystycznych w ubiegłym roku na Koltur na starej farmie rodzinnej mieszkała jedna osoba. Na Stora Dimun mieszkańców jest dziewięciu, a na słynącej z kolonii maskonurów Mykynes – 13. W sumie z 48 tysięcy Faryjczyków blisko 20 tysięcy mieszka w stolicy, Torshavn, na największej wyspie Streymoy.

By powstrzymać opuszczanie pozostałych wysp, począwszy od lat 60. XX w., władze autonomii wykuły 18 tuneli, w tym dwa podwodne – łączący wyspę Streymoy z drugą pod względem wielkości Eysturoy oraz z Vogar, na którym jest lotnisko.

Na Wyspach Owczych największych emocji dostarczała mi jazda najstarszymi tunelami z lat 60. Są wąskie, na szerokość samochodu, wysokie zaledwie na trzy metry i nie ma w nich światła. Auta jadące z dwóch stron mogą się minąć dzięki zatokom wykutym co sto metrów.

Kiedyś ze wsi do wsi wędrowało się pieszo przez bezludne góry lub płynęło łodzią. Do dziś, choć to już czas szybkich aut, tuneli, dobrych dróg i transportu publicznego, w dużym odosobnieniu wciąż pozostają mieszkańcy pięciu wysp północnych – Kalsoy, Kunoy, Vidoy, Svinoy (31 osób) i najodleglejszej Fugloy (37 mieszkańców). Żeby dostać się do bardziej cywilizowanych rejonów, muszą płynąć łodzią. A to oznacza, że są zależni od kaprysów pogody. Na Kalsoy, która przypomina kształtem ogórek, trzy maleńkie wioski rozrzucone wzdłuż wybrzeża, pod ścianą gór, łączą trzy tunele zbudowane tylko po to, by kilkuset mieszkańców nie porzuciło wyspy. Na razie to się sprawdza.

Pustkowia

Wędrując po północnej Grenlandii sześć lat temu, zapisałam w dzienniku: „Pierwsze stałe osady założyli tu Duńczycy. (...) Do 1990 r. życie skupiło się w miejscowościach z dostępem do otwartej wody, umożliwiającej żeglugę i rybołówstwo. Do 1995 r. zniknęło ponad sto osad, bo ludzie przeprowadzili się do miasteczek".

Grenlandia – największa wyspa świata – to ląd dający ludziom małe szanse przeżycia. Ponad 2 mln km kw. śniegu i grubego na 3 km lądolodu. Osiem miesięcy zimy, z czego połowa w ciemnościach. Żadnych dróg lądowych; osady, których odległość liczy się nie w kilometrach, ale często w dniach: miasta mające po 1000 mieszkańców. Nic dziwnego, że „zagęszczenie" wynosi na Grenlandii 0,03 człowieka na km kw. W Islandii są to trzy osoby, w Norwegii – 16, a na Wyspach Owczych – 35. Dla porównania: w Polsce – 123.

Statystyki pokazują, że w ubiegłym roku w wioskach mieszkało 8,2 tys. Grenlandczyków, a 48,2 tys. w miastach. Dekadę wcześniej wiejskie osady skupiały 2 tysiące ludzi więcej. Teraz miejscowi ciągną tam, gdzie mają supermarkety, baseny, boisko piłkarskie, szkoły, internet i samochody. W 5-tysięcznym Illulisat – największym mieście grenlandzkiej północy – jest może 10 km asfaltu, ale po wąskich ulicach jeżdżą wielkie jeepy sprowadzone z Danii.

Eskimosi (Inuici, jak o sobie mówią) trzymają na obrzeżach miasta 30 tysięcy psów zaprzęgowych na łańcuchach przybitych do gołych skał. Latem karmią je rybami raz na dwa dni. Chude, głodne i brudne zwierzęta wyją całymi nocami, ale miejscowi nie zwracają na to uwagi. Ich kultura, zwyczaje i sposób życia w małych, izolowanych społecznościach uleciały wraz z puszkami coli rzucanymi pod nogi i wódką kupowaną w markecie.

Prognozy na przyszłość takich miejsc są dla ich mieszkańców dość ponure. „Grenlandia zawsze miała więcej ludzi, którzy ją opuszczali, niż się osiedlali. W przeszłości więzi plemienne były jednak na tyle silne, aby utrzymać Grenlandczyków na wyspie. Globalizacja uczyniła emigrację łatwiejszą i bardziej atrakcyjną. Połowa Grenlandczyków, którzy wyjeżdżają na studia za granicę, nigdy na Grenlandię nie wraca" – napisał Jonathan V. Last, dziennikarz „The Weekly Standard".Bruce Keeley, prezbiteriański pastor z Nowej Zelandii, wykonał drogę odwrotną. Z ponadmilionowego Auckland trafił do 380-osobowego Oban.

– Czy tęsknię za wielkim miastem? Nie. Ale chciałbym jeszcze raz polecieć do Europy i jeszcze raz odwiedzić Kraków. Byłem tam w 1974 roku i pamiętam do dziś – mówił mi w skromnym wnętrzu kościoła w Oban.

- Wychodząc, proszę nie zamykać domu, a klucz zostawić w drzwiach – powiedziała Angela.

– Ale idę na cały dzień, zostawiam wszystkie bagaże, sprzęt... – wypaliłam.

Uśmiechnęła się uspokajająco: – Tu nic nie zginie. A w międzyczasie ktoś może przyjedzie, zechce zanocować; musi mieć jak dostać się do domu. A to jedyny klucz – wskazała na prosty, staromodny zamykacz w drzwiach, uścisnęła mi dłoń i już jej nie było – menedżerki pensjonatu Hilltop, domu w ogrodzie na szczycie wzgórza leżącego 17 tysięcy kilometrów od Polski.

Gdy tu dotarłam, na wycieraczce przed drzwiami powitało mnie polskie: „dzień dobry". Dom stał otwarty, na kontuarze była karteczka z numerem telefonu stacjonarnego (tylko taki tu działa) na wszelki wypadek i informacja, że jestem jedynym gościem, a menedżer przyjedzie następnego dnia rano.

Wzgórze z pensjonatem góruje nad wsią Papatowai. Wieś leży na obszarze zwanym Catlins. To południowo-wschodnie wybrzeże nowozelandzkiej Wyspy Południowej. Mieszkańców w Papatowai jest według statystyk 30, ale podczas trzech dni spędzonych tu w kwietniu spotkałam troje ludzi – babcię na maleńkiej stacji benzynowej; mężczyznę strzygącego trawnik przy przydrożnym motelu i starszą panią z psem na plaży w miejscu, gdzie rzeka Tahakopa wpada leniwie w zimne wody Morza Tasmana.

– Wszyscy uciekają do miast – odpowiedziała filozoficznie starsza pani zapytana o wiejską pustkę.

Pozostało 92% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022