Dzień jest świętem państwowym, jednym z najważniejszych wydarzeń rewolucyjnego (wciąż, po siedmiu dekadach od wyzwolenia się spod japońskiej okupacji) kalendarza. Ustępuje jedynie dwóm rocznicom urodzin: Wiecznego Prezydenta, Kim Ir Sena przypadających 15 kwietnia oraz jego syna, Kim Dzong Ila drugiego po "północnokoreańskim" bogu, które obchodzi się 16 lutego. Bez tych dwóch panów nie byłoby Korei Północnej w takim kształcie, jaki widzimy obecnie.
Według analityków represje panujące na terenie kraju położonego na północ od 38. równoleżnika są tak wszechobecne, że nie jest w stanie narodzić się żadne społeczeństwo obywatelskie. Demokratycznych tradycji nie ma, ludzie przed laty bali się nawet myśleć antypaństwowo, bo Kim Ir Sen mógł czytać im w myślach, zatem nie istnieje praktycznie żaden ruch oporu przeciwko władzy. Ta z kolei już trzecie pokolenie spoczywa w rękach rodu Kimów.
Coś zaczyna się jednak zmieniać. Coraz częściej mówi się o tzw. pokoleniu jangmadang, czarnego rynku, nielegalnych bazarów, na których można kupić trochę więcej zagranicznych (głównie chinskich) towarów niż kiedyś. Najmłodszy z Kimów, wnuk założyciela państwa, nie cieszy się aż takim szacunkiem jak jego poprzednicy. Ludzie widzą, że brak mu doświadczenia i ze odstaje kulturą politycznego obycia od ukochanego przez wszystkich dziadka. Na Północy bowiem Kim Ir Sena się nie krytykuje. Nie tylko dlatego, że nie wypada, ale po latach jego rządy kojarzą się z dobrobytem, którego kompletnie zabrakło podczas dwóch dekad panowania Kim Dzong Ila.
Kim-syn symbolizuje głód, klęski urodzaju i polityczne represje. Kim Dzong Il sam przyznawał, że świat postrzega jedynie w dwóch barwach: czerni i bieli. Dzieciństwo upłynęło mu bez ojca, walczył o sukcesję i to zniszczyło w nim człowieczeństwo. Podobno, gdyby nie musiał krzewy idei myśli Dżucze (kimirsenowska filizofia, na kształt religii kraju), byłby zdolnym filmowcem. Kim-wnuk z kolei jak na razie symbolizuje bezsensowne rundy straszenia Zachodu atomem, rakietami i wyniszczającą walką, która i tak Północ ma wygrać.
10 października od kilku tygodni wywoływał dreszcze niepokoju u ludzi zajmujących się stabilnością polityczna regionu. Korea Północna zapowiadała kolejną próbę rakietową właśnie wtedy, na ważne dla siebie święto. Amerykańskie satelity bez powodzenia starały się zajrzeć pod zasłony, którymi przykrywano instalacje na poligonie w Sohae, z którego dotychczas wystrzeliwano poprzednie rakiety. Północnokoreański ambasador w Wielkiej Brytanii apelował, by dano jego krajowi spokój, bo przecież prawo do podboju kosmosu jest jednakowe dla wszystkich. Po raz kolejny to, co dla Zachodu byłoby próbą rakiety balistycznej, według Pjongjangu miało oznaczać test satelity własnej produkcji. Do tej pory udało się umieścić na orbicie tylko jeden egzemplarz, który szybko się jednak popsuł.