Choć służby premiera mają dobre rozeznanie preferencji politycznych każdego z 650 deputowanych Izby Gmin, Boris Johnson nie spodziewał się tak dobrego wyniku. We wtorek wieczorem parlament stosunkiem 329 głosów za do 299 przeciw zatwierdził porozumienie, które szef rządu przywiózł z Brukseli pięć dni wcześniej. To 30 głosów przewagi, ogromny kontrast w stosunku do porażki stosunkiem 58 głosów, jaką przy trzeciej próbie ratyfikacji umowy rozwodowej poniosła Theresa May.
Sukces okazał się możliwy, bo po myśli Johnsona głosowali nie tylko umiarkowani torysi, ale także ci należący do dwóch skrajnych frakcji ugrupowania: eurosceptycznej i przychylnej integracji. Ale przede wszystkim Jeremy Corbyn nie zdołał zdyscyplinować swoich szeregów: 21 spośród 247 posłów lewicy poparło porozumienie, które lider laburzystów nazwał „najgorszym z możliwych".
Zdrada Hammonda
Triumf Johnsona trwał jednak tylko 15 minut. W kolejnym głosowaniu to jego zdradziło dziewięciu deputowanych Partii Konserwatywnej, w tym tak kluczowe postacie jak minister finansów w rządzie May Philip Hammond i wieloletni minister jeszcze z czasów Margaret Thatcher i Johna Majora Kenneth Clarke. W konsekwencji Izba Gmin odrzuciła stosunkiem 322 do 308 niezwykle krótki, trzydniowy kalendarz procedowania umowy rozwodowej.
Johnson wielokrotnie zarzekał się, że „woli umrzeć w rowie", niż szukać kolejnej zwłoki w brexicie poza 31 października. Teraz jednak ten termin wydaje się praktycznie niemożliwy do utrzymania.
Jeszcze w czasie debaty przed głosowaniem premier starał się szantażować deputowanych, zapowiadając, że jeśli przegra głosowanie w sprawie kalendarza ratyfikacji, natychmiast wystąpi o przedterminowe wybory. Ostatnie sondaże YouGov dają torysom (37 proc. poparcia) potężną przewagę nad laburzystami (22 proc.). Premier liczył więc, że w ten sposób przekona do swojego stanowiska przynajmniej część deputowanych lewicy, w szczególności tych, których okręgi masowo głosowały za wyjściem z Unii.