– Człowiek, który nie lubi psów, nie może zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych – twierdził prezydent Calvin Coolidge. I rzeczywiście, wszyscy główni lokatorzy Białego Domu mieli psy, nawet jeśli z natury, jak Ronald Reagan, byli kociarzami.
W Polsce politycy zazwyczaj nie chwalą się czworonożnymi pupilami, choć większość je ma. Drogę do kariery psom polityków otworzyła Saba Ludwika Dorna. „Ludwiku Dorn i Sabo, nie idźcie tą drogą” – tym zdaniem z ostatniej kampanii parlamentarnej Aleksander Kwaśniewski umieścił ją w annałach polityki.
Gdy Dorn, wówczas marszałek Sejmu, zaczął przychodzić ze swoją sznaucerką do pracy, lokując ją w gabinecie, opozycja podniosła larum. I żeby występkowi nadać większy rozgłos, część posłów przyszła pewnego dnia do Sejmu z czworonogami. Opinia publiczna dowiedziała się, że posłanka SLD Izabela Jaruga-Nowacka jest właścicielką grzywaczy chińskich, a jej klubowa koleżanka Joanna Senyszyn lubi mastify.
Najbardziej malowniczo wyglądały jednak przechadzające się po sejmowych korytarzach dwa dogi posła PO Andrzeja Halickiego, którego żona zajmuje się hodowlą tej rasy. Haliccy z tego powodu zdecydowali się przenieść do domu pod Warszawą – gdy pewnego dnia poseł wrócił do mieszkania, stwierdził, że nie ma nawet gdzie usiąść. Na wszystkich fotelach rozlokowały się psy.
Mimo psiej manifestacji marszałek Dorn nie zrezygnował z przyprowadzania sznaucerki do Sejmu. W jej imieniu wystąpił nawet z pozwem przeciw LiD. Zażądał sprostowania kłamliwych informacji, jakoby zżarła meble w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gdy był szefem resortu. Saba proces wygrała.