Wróg publiczny nr 1

Nie udało się bolszewikom ani feministkom. Może uda się gejom i lesbijkom? Kto w końcu zniszczy rodzinę?

Publikacja: 06.10.2012 01:01

Wróg publiczny nr 1

Foto: Bloomberg

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Postęp jest nieuchronny, nie sposób go zatrzymać, a kto zechce stanąć na jego drodze, zostanie publicznie potępiony, a może nawet surowo ukarany. Dokonuje się w gospodarce, w nauce, w polityce, w życiu społecznym. Dlaczego z tego grona miałaby zostać wykluczona rodzina? Czy rodzina nie zasługuje na to, by zaznać dobrodziejstw postępu?

Wszystkie rewolucje dążyły zawsze do zniszczenia rodziny: jako ostatniej – i najsilniejszej – reduty starego porządku. Jak zauważył 30 lat temu brytyjski pisarz Ferdinand Mount, rewolucjoniści postrzegają rodzinę jako groźny „element wywrotowy". Stanowi ona bowiem konkurencję dla autorytetu władzy. Władza nie lubi, gdy rodzice czy dziadkowe przekazują dzieciom lub wnukom inne wartości, niż te, którym hołdują rządzący. Dlatego likwidacja tej instytucji jest dla nich priorytetem. Bez tego nie da się dokończyć dzieła społecznej transformacji. Niekiedy próbowano to uczynić przemocą. Kiedy indziej stosowano metody bardziej finezyjne.

Powoli i skrycie zmieniano prawo, uprawiano wyrafinowaną propagandę, przyzwyczajano obywateli do nowych definicji. Karol Marks i Fryderyk Engels, wybitni filozofowie, na których tak często powoływali się później wszelkiej maści zbrodniarze, pisali w Manifeście Komunistycznym: „Zniesienie rodziny! Nawet najskrajniejsi radykałowie oburzają się na ten haniebny zamiar komunistów. Na czym się opiera współczesna, burżuazyjna rodzina? Na kapitale, na prywatnym dorobku. W pełni rozwinięta rodzina istnieje tylko dla burżuazji; ale jej uzupełnieniem jest przymusowy brak rodziny u proletariuszy i publiczna prostytucja. Burżuazyjna rodzina zniknie naturalnie ze zniknięciem tego swego uzupełnienia, a jedno i drugie przestanie istnieć ze zniknięciem kapitału".

W bolszewickiej Rosji z zapałem realizowano ten plan. Walczono z kapitałem, licząc na to, iż wraz z nim do lamusa odejdzie także rodzina. Sowieccy komisarze często powoływali się na badania antropologów, którzy przypominali, że w czasach prehistorycznych pojęcie rodziny nie istniało. A skoro nie istniało, to znaczy, że bez rodziny będzie można się obyć także w przyszłości.

„Burżuazyjni ideolodzy twierdzą, że rodzina jest stałym modelem organizacji społecznej i będzie trwać wiecznie" – pisał profesor Aleksander Sliepkow, prominentny członek leningradzkiej komórki partyjnej. „Burżuazyjni ideolodzy zakładają, że u podstaw rodziny leżą relacje seksualne między mężczyzną i kobietą. I że będą one istniały dopóty, dopóki istnieć będą obie płcie. Niezależnie od tego, czy będziemy żyć w socjalizmie czy w kapitalizmie. Jednak wraz ze wzrostem więzi międzyludzkich rodzina przestanie być niezbędna. Scali się, rozpłynie w nowym, socjalistycznym społeczeństwie".

Rodzina nie leży w naturze homo sapiens – dowodzili marksiści. „Naturalne" zachowanie nie musiało być wcale takie naturalne. Wszak definicja „natury" człowieka jest płynna, łatwo ją dostosować do okoliczności. „Szczury w klatce robią rzeczy, które nie zdarzają im się na wolności. Gdy przyjrzeć się różnym gatunkom zwierząt, nie wszystkie samce odczuwają pociąg do samic, nie wszystkie matki kochają swoje potomstwo" – pisał Ferdinand Mount. Czy zatem wszyscy ludzie muszą  zakładać rodziny? Dlaczego mamy twierdzić, że rodzina jest nietykalna? Według Mounta na tym polegał trik, jaki zastosowali sowieci: tak mocno nagięli definicję natury, iż nie różniła się ona niczym od definicji instynktu.

Atak od  środka

Pod koniec 1918 roku komuniści zredagowali nowy kodeks rodzinny, który miał zerwać z wielosetletnią tradycją patriarchatu, uwolnić żony spod opresji ich mężów i zadbać o „odpowiednie" wychowanie dzieci. Wprowadzono małżeństwa cywilne, ułatwiono procedurę rozwodową, zakazano adopcji. Sierotami i dziećmi porzuconymi miało się zajmować  państwo.

Nie udało się do końca „rozpuścić" rodziny w kwasie socjalistycznego społeczeństwa, należało zatem skupić się na kształceniu dzieci. Pozostawienie tego zadania w rękach rodziców nie wchodziło w grę. Zbyt szeroki margines wolności mógłby być zagrożeniem dla komunistycznych ideałów. Przecież nie wszyscy rodzice byli wystarczająco uświadomieni. Istniało ryzyko, iż przekażą swemu potomstwu wiedzę niepełną, błędną lub przeczącą aksjomatom nowej, świeckiej religii.

Z drugiej strony wskazana była pewna delikatność w działaniu. „Naszym podstawowym problemem jest to, jak uwolnić kobiety od jarzma macierzyństwa" – przekonywał na początku lat 30. ubiegłego wieku Anatolij Łunaczarski, ludowy komisarz ds. oświaty. „Byłoby absurdem oddzielanie dzieci od rodziców siłą. Gdy jednak stworzymy ładne, schludne, ocieplane ośrodki, w których jeden gmach będzie zamieszkany przez dzieci, a drugi przez personel, rodzice będą do nich wysyłać swoje pociechy z własnej, nieprzymuszonej woli. Wiedząc, że ich dzieci znajdą się pod opieką pedagogiczną i medyczną. Nie mam wątpliwości, że po jakimś czasie sformułowania »moi rodzice« oraz »nasze dzieci« powoli zostaną wycofane z codziennego języka".

Rodzina została zaatakowana  od środka. Publiczna edukacja miała na celu nie tylko walkę z analfabetyzmem, lecz także wyrzeźbienie nowego człowieka – takiego, jakiego potrzebowało socjalistyczne państwo.

Ponad 100 lat wcześniej taki rozwój wydarzeń przewidział niemiecki filozof Johann Gottlieb Fichte: „Zadaniem edukacji jest zniszczenie wolnej woli, tak, aby uczniowie w dorosłym życiu nie byli w stanie podejmować takich decyzji, które nie spodobałyby się ich nauczycielom". Robert Owen, amerykański myśliciel i działacz społeczny pochodzący z Walii, usiłował przekuć teorię w rzeczywistość. W 1825 założył w stanie Indiana kolonię o romantycznej nazwie Nowa Harmonia, która miała charakter komuny. Nie było w niej miejsca na prywatną własność, ani na pieniądze, a dzieci były kształcone wspólnie. Wszyscy mieszkańcy stanowili jedną, wielką rodzinę. Eksperyment skończył się po pięciu latach w atmosferze nieustannych swarów i narastającej, wzajemnej nienawiści, ale porażka nie zraziła utopistów.

Świat nawiedzały kolejne nieszczęścia. Coraz więcej mędrców i polityków obwieszczało koniec religii, upadek dotychczasowej architektury społecznej i głosiło konieczność stworzenia „globalnego rządu", który zaprowadziłby ostateczny i nieodwracalny pokój na wszystkich kontynentach. „Jeśli chcemy powołać światowy rząd, musimy usunąć z umysłów ludzi pojęcie indywidualizmu, wykorzenić lojalność wobec tradycji rodzinnej, patriotyzmu, religijnych dogmatów" – mówił przed laty George Brock Chisholm, kanadyjski psychiatra, pierwszy dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia. „Jeśli oczekujemy zmian w ludzkich zachowaniach, niezbędna jest ponowna interpretacja pojęć dobra i zła, które są dzisiaj podstawą w edukacji dzieci".

Dla Chisholma moralność była „psychologicznym zaburzeniem". Rodzinę nazywał „rozsadnikiem nacjonalizmów i uprzedzeń". Zaś „największe zagrożenie dla ludzkości" stanowiły według niego osoby „ślepo podążające za naukami swoich ojców i matek".

Po Marksie, Łunaczarskim i Chisholmie pałeczkę przejęły feministki.

Kto chciałby wyjść za Homera?

Musimy skasować instytucję małżeństwa. Mam nadzieję, że w 2000 roku będziemy mogły wychowywać nasze dzieci tak, by wierzyły w ludzki potencjał, a nie w Boga. Nie chodzi tu o działanie pod publiczkę. Wkraczamy właśnie na drogę prawdziwej rewolucji" – mówiła na początku lat 70. Gloria Steinem, jedna z liderek ruchu feministycznego w USA.

Steinem walczyła  z dominacją mężczyzn w społeczeństwie, z religią i z rodziną. To religia bowiem położyła fundamenty pod małżeństwo, ono zaś było główną przyczyną niedoli kobiet. Mężczyźni zmuszali swoje żony do rodzenia i wychowywania dzieci, nie mogły one tym samym rozwijać się intelektualnie. „Gospodyni domowa? Ta profesja powinna być zakazana" – postulowała eseistka Vivian Gornick.

Rodzina była więzienną celą – z niewidocznymi kratami, choć z bardzo realnym strażnikiem w osobie nieczułego, egoistycznego męża. Małżeństwo sprowadzało kobiety do roli niewolnicy, która nierzadko była jedynie zabawką, służącą do rozładowania seksualnego napięcia jej właściciela.

Taki obraz kreśliły feministki w latach 60. i 70. „Jak uwolnić kobietę od  jarzma macierzyństwa?" – zastanawiał się komisarz Łunaczarski. Odpowiedzi udzielił przemysł farmaceutyczny, który wprowadził na rynek pigułkę antykoncepcyjną – broń nuklearną w potyczce feministek ze zdegenerowanym światem samców.

Ryzyko związane z przygodnym seksem zostało zredukowane niemal do zera. Pojawienie się pigułki, rozwój rynku pornograficznego i inwazja narkotyków sprawiły, że pokus i okazji było coraz więcej, a zahamowań coraz mniej. W książce „Adam and Eve after the Pill: the Devastating Fallout of the Sexual Revolution" Mary Eberstadt przypomina, iż na uniwersyteckich kampusach tradycyjne „randki", kończące się zazwyczaj sesją gorących pocałunków w cadillacu, zostały zastąpione seksualnymi orgiami, z hektolitrami alkoholu i kokainą jako „afrodyzjakami".

Jaką wartość miała w takiej sytuacji rodzina, skoro można było skakać z jednego łóżka do drugiego, bez żadnych zobowiązań, pławiąc się w najrozmaitszych rodzajach rozkoszy? Jaką wartość miał monotonny, piętnastominutowy małżeński stosunek, gdy można było sobie obejrzeć gwiazdy porno, uprawiające przez trzy godziny seksualną akrobatykę? Jaką przyjemność dawało wyprawianie do szkoły córki czy granie z synem w baseball, jeśli można było się nafaszerować białym proszkiem i z uśmiechem na  ustach zapomnieć o życiowych troskach?

Kobietę udało się uwolnić od ciężaru macierzyństwa, ale jednocześnie mężczyznę zwolniono z zadań związanych z ojcostwem. To był podwójny cios dla rodziny. Skoro partnerka miała nieograniczony dostęp do środków antykoncepcyjnych i do aborcji, czym miał się przejmować partner? W ostateczności efekt wprowadzenia pigułki był odwrotny do zamierzonego. Jeżeli małżeństwo miało czynić z kobiet seksualne niewolnice, to antykoncepcja tylko pogorszyła ten stan: kobiety nadal były niewolnicami, ale całkowicie pozbawionymi ochrony ze strony męża. „Kiedy pigułka była już powszechnie dostępna, na imprezach ciągle słyszałam od kolegów pytanie: czy jesteś zabezpieczona?" – opowiada brytyjska pisarka Libby Purves.

Chłopcy przestali flirtować z dziewczętami, nie próbowali ich oczarowywać inteligencją czy dowcipem. Przed erą pigułki trzeba było się solidnie napracować, żeby przełamać psychiczny opór. Potem wszystko się zmieniło: mężczyzna nie musiał się już wysilać, nie był za nic odpowiedzialny, odpowiedzialność spadała na niewolnicę. Mary Eberstadt zwraca uwagę, że „wyzwolonym" kobietom coraz trudniej było znaleźć godnego zaufania partnera. Mężczyźni, którzy nie musieli odpowiadać za swoje czyny, dziecinnieli. Już jako mężowie i ojcowie nie wytrzymywali obciążeń związanych z życiem w rodzinie. Nie byli w stanie podejmować decyzji. Nie umieli rozmawiać z żonami – nic dziwnego, skoro jedyne pytanie, jakie dotąd zadawali kobietom, brzmiało: „Czy jesteś zabezpieczona?".

Bycie dobrym, odpowiedzialnym ojcem przestało być wyznacznikiem sukcesu. Ojcostwo stało się obiektem popkulturowych kpin – w Hollywood, w telewizji. Tatusiowie mają słabą konstrukcję psychiczną, nie radzą sobie w życiu, nie potrafią znaleźć wspólnego języka z synami i córkami, w pracy doznają ciągłych upokorzeń, w domu zaś przesiadują przed telewizorem, z butelką piwa pod ręką. Gdyby ktoś chciał ulepić z kilkunastu filmowych i serialowych ojców postać przeciętnego amerykańskiego taty, zapewne wyszedłby mu Homer Simpson. Która z pań chciałaby wyjść za Homera?

W 1970 roku w USA wprowadzono tzw. „no-fault divorce", czyli rozwód bez orzekania winy. Szybko rozwinął się rynek „porad małżeńskich", dzięki którym partnerzy dowiadywali się, jak rozejść się sprawnie i bezboleśnie oraz jak podzielić się majątkiem. Od tego czasu liczba rozwodów wystrzeliła w górę. Dzisiaj w USA rozpada się połowa małżeństw. Około dwóch trzecich wniosków rozwodowych składają kobiety. Podobne rozwiązania wprowadziła większość krajów Europy Zachodniej.

Kobiety mają władzę, cieszą się wolnością, nie muszą rodzić i wychowywać dzieci, robią kariery. Nawet jeśli przyjdzie im ochota na dziecko, nie muszą przecież od razu wstępować w związek małżeński, bo nikt nie jest dziś piętnowany za urodzenie bękarta. Mogą też po prostu pobrać nasienie z banku spermy. W Wielkiej Brytanii kobiety wychowujące samotnie swoje pociechy otrzymują sowite zasiłki z budżetu państwa. Rodzina jest tutaj nie tylko do niczego niepotrzebna, ale jej założenie mogłoby wręcz spowodować finansowe straty. Kobiety są zatem bez wątpienia szczęśliwsze i bardziej niezależne. Szkoda tylko, że po przejściu tej feministycznej nawały z rodziny zostały zgliszcza.

Problem rozwiąże się sam

Coś tam jednak jeszcze się tli, choć wielu chciałoby zapewne zadeptać także i te ostatnie ogniki. W czasach rządów laburzystów, ze wszystkich oficjalnych dokumentów brytyjskiego rządu w tajemniczy sposób zniknęło sformułowanie „marital status" – status małżeński. Pod względem prawnym małżeństwo nie różni się już niczym od jakiegokolwiek innego związku dwóch osób.

Coraz więcej państw nie tylko legalizuje, ale wręcz promuje małżeństwa homoseksualne, ścigając jednocześnie wszelki opór przeciwko „postępowi". Karanie za „homofobiczny język" przybiera niekiedy formy absurdalne, ale to nic w porównaniu z tym, co przydarzyło się pewnej parze chrześcijan ze stanu Nowy Meksyk.

Prowadzili oni zakład fotograficzny i zostali poproszeni przez dwie lesbijki o zrobienie sesji zdjęciowej podczas ceremonii ślubnej. Grzecznie odmówili, argumentując, że kłóci się to z ich przekonaniami. Lesbijki skierowały sprawę do stanowej Komisji Praw Człowieka, która ukarała dwoje fotografów grzywną w wysokości 6 tys. dolarów – za „dyskryminację".

Jednopłciowe małżeństwa załatwiają za jednym zamachem wszystkie problemy, z jakimi borykali się dotąd wrogowie rodziny. Kobiety mogą raz na zawsze pozbyć się mężczyzn, wiążąc się z innymi kobietami. Mężczyźni nie będą już musieli znosić trudów życia z kobietami, bo zamieszkają z innymi mężczyznami. Rodziny „rozpłyną się" w nowym społeczeństwie, bo wszystkie związki – homoseksualne, heteroseksualne, małżeństwa i konkubinaty, trójkąty oraz komuny – będą sobie równe i żaden nie będzie uprzywilejowany.

A co z wychowywaniem dzieci przez państwo? Cóż, tutaj problem rozwiąże się sam. Dzieci po prostu nie będzie.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Postęp jest nieuchronny, nie sposób go zatrzymać, a kto zechce stanąć na jego drodze, zostanie publicznie potępiony, a może nawet surowo ukarany. Dokonuje się w gospodarce, w nauce, w polityce, w życiu społecznym. Dlaczego z tego grona miałaby zostać wykluczona rodzina? Czy rodzina nie zasługuje na to, by zaznać dobrodziejstw postępu?

Pozostało 97% artykułu
Społeczeństwo
„Niepokojąca” tajemnica. Ani gubernator, ani FBI nie wiedzą, kto steruje dronami nad New Jersey
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Społeczeństwo
Właściciele najstarszej oprocentowanej obligacji świata odebrali odsetki. „Jeśli masz jedną na strychu, to nadal wypłacamy”
Społeczeństwo
Gwałtownie rośnie liczba przypadków choroby, która zabija dzieci w Afryce
Społeczeństwo
Sondaż: Którym zagranicznym politykom ufają Ukraińcy? Zmiana na prowadzeniu
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Społeczeństwo
Antypolska nagonka w Rosji. Wypraszają konsulat, teraz niszczą cmentarze żołnierzy AK