Pamiętam zaprawionego w bojach sądowych i budzącego respekt wytrawnego adwokata, który na rozprawach notorycznie sięgał po „adwokackie" zagrywki, by rozmyć argumentację przeciwnika, a najlepiej wytrącić go z równowagi. Raz trafił jednak na energiczną sędzię, i gdy przy pierwszym zdaniu przeciwnika demonstracyjnie chrząknął, sędzia stanowczo zareagowała: „Proszę tylko bez takich ... (w domyśle zagrywek), panie mecenasie". Adwokat zobaczył granicę.
Czytaj także: Spór o SN - o co w im chodzi
Chyba nie zna jeszcze tej granicy młody sędzia z Sulęcina. Właśnie pozwał innego sędziego z Olsztyna wybranego niedawno do Krajowej Rady Sądownictwa, domagając się rozstrzygnięcia, czy ów wybór był ważny czy nie, gdyż jego kandydatura miała nie mieć wymaganego poparcia (część sędziów je wycofała). W konsekwencji za nieważny może być uznany jego ewentualny wybór do SN – martwi się sędzia z Sulęcina.
Szanse na dotarcie do Sądu Najwyższego ze swoimi obawami chyba ma nieduże, a gdyby tam się dostał, to owego wyboru pewnie nikt by nie kwestionował. Co ważniejsze, jako sędzia chyba musi wiedzieć, że sądy cywilne są od spraw cywilnych, że pozew służy do rozstrzygania sporu o alimenty czy spadek, a nie rozwikłania sporu na szczytach Temidy zawisłego już i w SN, i w TK, i w TSUE.
Wszystko wskazuje zatem, że sędzia wykorzystuje procedurę cywilną do złożenia pozornego pozwu, a ukrytym interesem jest swego rodzaju demonstracja czy to polityczna czy choćby ideowa, do czego pozew nie służy.