Zapewne w odczuciu młodych odbiorców sztuki zadebiutował. Mnie powrót artysty na malarską scenę szczerze ucieszył. Ceniłam jego obrazy z lat 80. i 90. minionego wieku – oszczędne, lecz pełne napięć i niepokoju miejskie „krajobrazy”. Czekałam, kiedy się odezwie. Jednak przez ostatnią dekadę Umiastowski przede wszystkim oddawał się nauczaniu w szkole Fundacji Atelier.
Wreszcie wystąpił z „Bazgrołami”. I zaskoczył! 17 wielkich płócien to kompozycje właściwie abstrakcyjne, jedynie z aluzjami do rzeczywistości. Motywy wzięte z otoczenia (na przykład „Martwa natura z kaktusem”) bądź z emocji, nastroju, ulotnej myśli.
W płótnach zatytułowanych „Mobilnie” czy „Dokładnie tak” wyczuwam niekontrolowane wybuchy ekspresji autora. W „Rokoku” skojarzenia z tytułową epoką nasuwają się dzięki turkusowo-seledynowemu kolorytowi, charakterystycznemu dla oświecenia. „Poranek” – karminowe kręgi przebijające przez bezmiar bieli – emanuje witalnością, radością. Aż chce się zacytować Jonasza Koftę: „Obiecał mi poranek szczęście dziś…”.
Zalety obrazów Umiastowskiego – nie są przegadane ani jednoznaczne. Teraz trochę kwasu. Wszystkie prace są podobne. Bez względu na tytuł czy aurę dominują biel i… zacieki. Przez morze bieli przebijają zamaszyście kreślone owale i spirale. Kapią. Ich kolorowe łzy mieszają się z duktem białych ślozów. I tak 17 razy.
Owszem, Umiastowski sprawnie wykorzystuje dripping (technika „ściekowa”, wymyślona przez Jacsona Pollocka ponad pół wieku temu). Widać śmiałość i lekkość w jego podejściu do malarstwa (zawsze lepiej niż na klęczkach). Nie sili się na filozofię, nazywając serię „Bazgrołami”. Ale… mam nieodparte wrażenie déja vu. Trochę mi mało po 12-letnim antrakcie. Nie gniewaj się, Waldek!