Podejrzewam, że kpi sobie z niewyrobionego odbiorcy, bijąc w jego najsłabsze punkty: myślowy banał, skłonność do sentymentalizmu, grafomańskie skojarzenia. Współgra z tym wykonawcza tandeta i cukierkowaty koloryt.

Artysta jest konsekwentny – trwa przy tych samych, od lat stosowanych chwytach; ima się bliźniaczych motywów; seriami kopiuje sam siebie. Może wreszcie publika zasłodzi się tą sztuką lepką jak pańska skórka? Nie, jego fani są nienasyceni. To trochę jak z dziewczynkami, które chcą mieć coraz to nowe lalki Barbie, w różnych wersjach i kreacjach.

Olbiński też stworzył własną kukiełkę, którą – pomimo anatomicznych niedoskonałości – najchętniej ukazuje nago. Zamiast w sukienki, spowija ją w listowie, chmury, serpentynowo wijące się wstążki; nakłada na wzgórek Wenery karnawałowe maseczki; odsłania wzgórek Wenery zza kurtyny-krynoliny. Jego Barbie nie siedzą, lecz lewitują, opierając nogi na sierpie księżyca. Wyrastają z dróg wijących się po bezkres. Mokną pod parasolem, z którego kapie wielkimi łzami deszcz. Zawsze zachowują identyczny beznamiętno-pusty wyraz twarzy. Jak każda lala. Znamy te pomysły, więc wymieniam kilka dla przykładu. Kiedyś sądziłam, że Olbiński nie rozróżnia ilustracji od obrazu; że nie dostrzega różnicy między metaforą a jej dosłownym zobrazowaniem. Teraz myślę: on robi to specjalnie, dla zgrywu. Niemożliwe przecież, żeby z wiekiem nie zmieniać się ani na jotę. To podstęp, prowokacja. Z tym świeżym podejściem inaczej zinterpretowałam około 30 prac mistrza eksponowanych w Salonie Marszand.

Jak on cudownie trafia w jądro kiczu! Jak genialnie wie, czego w sztuce należy unikać! I ma odwagę to pokazać, obnażyć. Fakt, że za tę lekcję każe sobie słono płacić, jakby za prawdziwą sztukę. No, ale taka nauka warta wszystkie pieniądze, co ważne zwłaszcza dla kolekcjonerów...

Rafał Olbiński – malarstwo, Salon Wystawowy Marszand Desa Unicum, Warszawa, pl. Konstytucji 2, wystawa czynna do 3 października