Każde dziecko „robi" cienie na jasnej ścianie upodabniające się do przedmiotów, zwierząt, twarzy... Są nacje, które teatr sylwet doprowadziły do wyrafinowania i perfekcji, zrobiły z tego narodową sztukę: Chiny, kraje Dalekiego Wschodu. Są też artyści, którzy manipulowanie cieniami połączyli z ważkim przesłaniem. Zalicza się do nich Kara Walker.
Pokaz jej prac w Warszawie przyjęłam jak dawkę tlenu. Nareszcie coś pobudzającego, odświeżającego, autentycznego. I atrakcyjnego wizualnie, co zawdzięczamy Miladzie Ślizińskiej, kuratorce z wyczuciem i kontaktami.
Kara Walker, lat 41, obecnie u szczytu powodzenia, jest świadoma historycznych uwarunkowań i tego, że nawet wybór Baracka Obamy na prezydenta (co niektórzy uważają także za jej zasługę!) nie zmienił amerykańskiej mentalności, zwłaszcza w południowych stanach. Toteż artystka wkłada kij w rasistowskie (a może postrasistowskie) mrowisko.
Przyjechała z wystawą, której tasiemcowej nazwy nawet nie próbowałam spamiętać – zaczyna się od „Fall Frum Grace", potem dochodzi siedem kolejnych tytułów poszczególnych serii. Zakodowane są w nich tytuły piosenek, imiona nieznanych nam bohaterów bajek. Między nimi „Osiem możliwych początków powstawania Afro-Ameryki". Tematyka? Niewolnictwo, seks, wyzysk. Ciemnota, pokora, wykluczenie społeczne. Problemy życiowe i emocjonalne, z którymi zmagają się współcześni Afroamerykanie.