Podobnie jak w przypadku nominacji generalskich prezydent Lech Kaczyński miał pretensje, że kandydatury ambasadorów nie zostały z nim skonsultowane. Po wielu miesiącach zgodził się jednak na większość propozycji szefa MSZ.
Dlaczego właśnie teraz? Trudno nie zauważyć, że decyzja zapadła w chwili, gdy Polska próbuje zbudować zwarty front poparcia dla Gruzji i innych krajów zagrożonych przez Rosję. Brak ambasadorów w Hiszpanii i Rumunii, ważnych członkach UE i NATO, osłabiał pozycję Polski. Nawet w kraju, w którym dyplomacja działa sprawnie, a najwyższe władze mówią jednym głosem, taki brak jest boleśnie odczuwany. Polsce, gdzie między prezydentem a rządem trwa spór o politykę zagraniczną, utrzymujący się impas groził paraliżem dyplomacji.
Szef MSZ był gotów wysłać na placówki swoich kandydatów bez podpisu prezydenta. Musieliby jednak reprezentować Polskę w obniżonej randze charges d’affaires, a to oznacza, że nie mieliby tak łatwego dostępu do najwyższych władz w państwie, jak mają ambasadorzy. Na takie działanie nie można sobie pozwolić w chwili kryzysu na arenie międzynarodowej, kiedy trzeba prowadzić błyskawicznie konsultacje i budować sojusze.
Od kilku tygodni prezydent wysyła sygnały, że jest gotów do współpracy z rządem w polityce zagranicznej. Taki gest zrobił już przed końcem negocjacji w sprawie tarczy antyrakietowej. Mimo niepokojących sygnałów o przebiegu rozmów z USA postanowił zaufać rządowi i zupełnie usunął się w cień.
W jednym tylko przypadku w sporze o ambasadorów Lech Kaczyński nie zamierza ustąpić. Chodzi o byłego ministra w jego kancelarii Andrzeja Krawczyka, który szantażowany przez SB podpisał zgodę na współpracę, ale już następnego dnia ją zerwał. Prezydent przyznawał w wywiadach, że wie, iż Krawczyk nie był agentem. Czuje się jednak oszukany, dlatego że współpracownik, którego obdarzył zaufaniem, nie poinformował go o tym epizodzie.