Gdy pewna moja, nastawiona bardzo prodemokratycznie, znajoma, zgłosiła się do lokalnego biura kampanii Baracka Obamy w podwaszyngtońskim Falls Church, dano jej miejsce przy biurku z telefonem i listę nazwisk z numerami. „Zwolennicy McCaina, których trzeba przeciągnąć na naszą stronę” – pomyślała.
Okazało się, że wcale nie. Na wyborców McCaina szkoda czasu, bo oni i tak postanowili już, na kogo zagłosują. – To niezdecydowani wyborcy. Trzeba do nich zadzwonić i delikatnie przekonać do głosowania na Obamę – wyjaśniła jej młoda dziewczyna zajmująca się ochotnikami. Aż tylu? Bardzo zdziwiła się moja znajoma. Na tydzień przed wyborami?
W ostatnich tygodniach kampanii niezdecydowany wyborca stał się kimś w rodzaju jednorożca – jest rzadki i bardzo cenny. Choć różnica w sondażach między Obamą i McCainem jest dość spora, to pierwszy się boi, a drugi ma nadzieję, że niewielka, paroprocentowa grupa niezdecydowanych może w ostatniej chwili tłumnie opowiedzieć się za republikaninem, zmieniając bieg historii. Obaj kandydaci i stojące za nimi armie ludzi starają się przypodobać niezdecydowanemu na wszelkie sposoby.
Podczas telewizyjnych debat zaproszone do studia grupy niezdecydowanych pełniły rolę zbiorowego arbitra. Ci, którzy w trakcie jednej debaty decydowali się poprzeć któregoś z kandydatów, nie wracali do programu w następnej. Ich opinia nikogo już nie interesowała.
Im dłużej trwa ta nieprawdopodobnie długa i intensywna kampania, tym większe staje się zniecierpliwienie, wręcz niechęć ogółu do niezdecydowanego wyborcy. „Z obywatelskiego punktu widzenia mało która istota jest tak bardzo godna potępienia” – napisał „Los Angeles Times”.