Gdy lider irańskiej opozycji, rok temu bohater zachodnich mediów, krytykuje takie podejście, nikt się tym nie przejmuje. Mir-Hosejn Musawi w czerwcu 2009 roku walczył z wrogiem Zachodu numer jeden Mahmudem Ahmadineżadem w wyborach prezydenckich.
Zielona opozycja wspierająca Musawiego nie przyjęła do wiadomości oficjalnych wyników i wyprowadziła dziesiątki tysięcy Irańczyków na ulice. Wtedy był to główny temat zachodnich mediów, wsłuchiwano się w każdą wypowiedź Musawiego, solidaryzowano z opozycją, bo była nadzieją na Iran życzliwszy cywilizacji zachodniej. Na Iran bez Ahmadineżada u władzy.
Ahmadineżad nadal jest u władzy. I to on jest teraz (negatywnym, ale jednak) bohaterem mediów, jego wypowiedzi – groźby pod adresem Izraela czy krytyka zachodnich wartości – są cytowane.
Głównym tematem irańskim jest program atomowy, bomba, która – jak się dowiadujemy z ciągłych przecieków z amerykańskich (i nie tylko) służb specjalnych – powstanie za rok, dwa lata czy pięć lat. O tej bombie rozmawiają na spotkaniach na szczycie Obama, Miedwiediew, Merkel, Sarkozy i masa innych polityków. Ze strachu przed nią Ameryka zmienia swoją politykę zagraniczną, łasi się do Kremla i zostawia na lodzie sojuszników, z którymi szykowała tarczę rakietową mającą bronić Zachodu właśnie przed Iranem.
Potępienie irańskiego programu atomowego stało się najprostszym sposobem na wyładowanie negatywnych uczuć na światowych salonach. A Iran stał się synonimem całego zła świata tego. Bez ryzyka na każdym międzynarodowym spotkaniu można krytykować Iran. Bo Rosji, Chin czy Arabii Saudyjskiej krytykować w takim gronie nie wypada. Wyłamały się z tego chóru Turcja i Brazylia, one nie chciały nakładać nowych sankcji na Iran, ale nie mają prawa weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. I od kilku tygodni mamy nowe sankcje, jak zwykle niezbyt dotkliwe dla władz irańskich, bo będące wynikiem kompromisu. Obejmują zakaz sprzedaży broni i technologii do produkcji materiałów nuklearnych, ograniczenia w przepływie kapitału i w ruchu statków pod irańską banderą.