Pamiętam przerażenie amerykańskiej, wielodzietnej rodzinki i jej skok do ucieczki z kanapek sprzed „Kultury", gdy w oddali Krakowskiego Przedmieścia ukazał się pochód „Legii". Tysiące kibiców przechodziły potem obok nas ławą dobre półtorej godziny, ale spanikowani Amerykanie odzyskali równowagę i przyłączyli się do zabawy dopiero po kwadransie. Pan z hotelowej recepcji nie omieszkał ich ostrzec przed bandami polskich ksenofobów, morderców, faszystów, terrorystów i agresywnych dzieciobójców oraz, że na ich widok należy ratować życie. Taki majstersztyk promocji, którego nie przebije żadne, jednorazowe Euro. Polska ksenofobiczna jest zjawiskiem wygodnym i pożądanym we współczesnym świecie. Dobrze mieć etatową ofiarę, która w katolickim sumieniu weźmie na siebie te dzikie winy – zwłaszcza obozy koncentracyjne i hitleryzm, czyli socjalizm niemiecki zwany humorystycznie nazizmem. W razie czego, przyda się świetny pretekst, by gniazdo nazizmu rozedrzeć ostatecznie. Temu Śląsk, temu Pomorze, temu Przemyśl, albo jeszcze coś innego i ludzkość odetchnie.
Amerykańskiej rodzince trudno było uwierzyć, że puściwszy się pod Kolumnę Zygmunta w ślad za kibicami, uciekać musi dopiero wtedy, gdy ujrzy biegnących, uzbrojonych w broń i pały kosmitów w hełmach, że dopiero w bliskości takich, czarnych legii nie sposób czuć się bezpiecznie.
Cóż, wystarczy bowiem w życiu tylko raz, najwyżej dwa zetknąć się z resortem i już wiesz obywatelu,jaki jesteś malutki. Choćby resort był chwilowo wystrojony tylko w czapkę okrągłą i wychynął z suszarką naprzeciw ciebie zza winkla pustej i szerokiej jak lotnisko dwupasmówki, zasilając skarb metodą krzakologistyki. Resortowiec miejscowy objawia ludzkie oblicze jedynie w zetknięciu z klasycznym chuliganem angielskim, który panoszy się po mikroskopijnym, krakowskim Śródmieściu wymiotując i tym podobnie, gdzie popadnie. Na widok obnażonego, cuchnącego, ryczącego prostaka czyni on błyskawiczny zwrot w tył. Twierdzi, że pogadałby w języku Szekspira, ale że nie potrafi, to jakoś mu głupio pałować tym razem. Czyli pora, by rodacy przeegzaminowali z języka polskiego policję ojczyzny chuligana.
Najnowszy minister resortu - Sienkiewicz zapowiedział zero litości dla chuliganów, a jednak o poturbowanej miednicy prezydenta Wrocławia Dutkiewicza dotąd nic konkretnego nie wiemy. O kodeksie Boziewicza w kraju rotmistrza Pileckiego, Westerplatczyków, obrońców Poczty Gdańskiej oraz Skrzetuskiego i Wołodyjowskiego mamroczą dziś tylko zasuszeni antykwariusze, a my doczekaliśmy czasów zdumiewających. Potomnym Bolesława Chrobrego i dumnego Norwida opada dziś szczęka na wieść o kodeksie honorowym Koreańczyków - podać się do dymisji z poczucia odpowiedzialności, popełnić samobójstwo w powodu śmierci podopiecznych. Mój Boże, ambicja, oddanie, godność, odwaga cywilna i zawodowa odpowiedzialność jeszcze żyją! W Azji.
W kwestii połamanej miednicy Dutkiewicza mamy ciszę i komfort dla rekonwalescenta. To dobrze, bo fiolki z krwią każdego chuligana komunikacyjnego, także takiego, który wjeżdża wprost pod tramwaj w strefie zakazu ruchu aut, przepisowo trzyma się tylko dwa tygodnie. Jeśli w ogóle jakiś ryzykant uparł się pobierać krew od osoby jawnie lepszej od wszystkich. Pośród pospólstwa całego kraju nie znalazłby pewnie drugiego takiego oryginała, co zerwawszy się z łoża o czwartej zatęskni za kardynałem - seniorem Gulbinowiczem i puści się doń autem na azymut przez wyspę, którą władza miasta, czyli prezydent, każe przemierzać na nóżkach. Najgorzej jednak chyba ma pan motorniczy.