Od głowy państwa, poprzez ministrów (wiadomo z kim na czele), aż po szeregowych publicystów i komentatorów. Bez grafologa, bez ekspertyz. Przypomina to nocne i pośpieszne uchwalanie ustaw.
Mylił się mądry błazen Stańczyk, że w Polsce najwięcej jest lekarzy. Nieprawda: najwięcej jest prokuratorów. Amatorów oczywiście i po amatorsku zapiekłych. „Dzień, w którym umarła przyzwoitość” – jak napisał któryś z ocalałych jeszcze niezależnych autorów (za niezależność znowu trzeba płacić rosnącą cenę, choć jeszcze nie tak wysoką jak w pamiętnych latach 80.).
Ale mnie to także nie interesuje; to od paru miesięcy doskonale jest wiadome, a jeśli ktoś żywił złudzenia, to się pozbył. Sprawa Wałęsy wywleczona przez policję z mieszkania zmarłego generała opowiada bowiem coś o wiele ważniejszego i jeszcze bardziej przykrego.
Mieszkałem w Gdańsku w marcu 1968 roku. Wbrew powszechnemu mniemaniu, stocznia – szczelnie obstawiona przez milicję – wrzała i tylko krok dzielił ją od wyjścia na ulice. Do takiej stoczni trafił chłopaczek z zapadłej kujawskiej wsi po zawodówce w Lipnie. A potem krwawy Grudzień 1970 roku. Czy dziwić się, ze wpadł w sidła zastawiane przez zawodowych spryciarzy z bezpieki? Tym więcej, że właśnie zakrzyknięto „pomożemy!”, bo zaświtały nadzieje pobudzone zmianą na komunistycznym szczycie. Może i ja sam coś bym wtedy podpisał, gdyby nad młodym naiwniakiem trochę przyjaźniej popracowano, a nie podetkano papier jak listę płac. Cnota jako wynik braku okazji? Pomnikowa ś.p. Anna Walentynowicz była już kandydatem PZPR, i – jak mi podczas sierpniowego strajku opowiadała – do pełnego członkostwa nie doszło tylko dlatego, że promotor wydał się jej złym człowiekiem.
To już ważniejsze i bardziej pouczające. Historia Lecha Wałęsy jako dzieje wyzwalania się z komunizmu, z fałszywej rzeczywistości, zakłamanej świadomości, propagandowych mitów. Wywikływania się z bagna, w którym tkwiliśmy łącznie z braćmi Kaczyńskimi; wystarczy wspomnieć rozdziały poświęcone „marksistwu-lenistwu” z ich prac doktorskich czy habilitacyjnych. Tak było trzeba, aby żyć. Całe nasze wyzwolenie, to powolne i bolesne dojście do przekonania, że można jednak powiedzieć „nie!”. I żyć dalej. Dopiero wtedy mogła narodzić się „Solidarność”.